wtorek, 11 czerwca 2013

Szlak Orlich Gniazd - RECENZJA część 4

Świt już tradycyjnie zapukał kroplami deszczu w balkonowe drzwi. Jak ciężko było wstać i rozstać się z wygodnym łóżkiem?! Zwijamy nasz "burdel". Na śniadanie jajecznica i świeże bułeczki, które konsumowaliśmy przy akompaniamencie telewizji śniadaniowej. Jeszcze tylko prognoza pogody (lecą wyzwiska pod adresem prezentera - jakby ten cały potop był jego sprawką) i pożegnawszy poczciwego gospodarza ruszamy w świat. Trochę nudnawa robi się ta nasza jurajska epopeja: ciągle tylko pada i pada, my mokniemy, a przed nami szarość asfaltu. Jednak ten dzień, jak się później okazało, miał wcale do nudnych nie należeć...


Plany na ten dzień? Jak zwykle ambitne: zamek w Morsku, Mirów, Bobolice. Łapiemy drogowskazy na Morsko. Droga nie należy do ciężkich. Pogoda ciągle ponura, ale ulewy nie ma. Monotonnie, ale radośnie i wesoło, mijamy kolejne kilometry (które łapał by również licznik rowerowy Żanety, gdyby nie zepsuł się już pierwszego dnia). Jedziemy głównie z górki, cały czas asfaltówką, później fragment przez las. Są drogowskazy, jesteśmy już prawie u celu... PRAWIE!

Chociaż znajdowaliśmy się w Morsku, to drogę na sam zamek pomyliliśmy. Dlaczego? Bo wszystkie znaki wskazywały dojazd do "Ośrodka wypoczynkowo-rekreacyjnego Morsko", a nie do ruin zamku. Dopiero od pewnej rodziny turystów dowiedzieliśmy się, że ów Ośrodek wykupił tereny zamku i są one teraz jego częścią. Zawracamy. Za pomyłkę, i piękny odcinek zjazdowy, musieliśmy słono zapłacić. Prowadzimy rowery pod górkę. Wiemy dokąd, doskonale wiemy, w którym miejscu popełniliśmy błąd. Kiedy robi się takie "dwa kroki w tył" (szczególnie pod górkę") to zawsze działa deprymująco.

Przez leśny odcinek wjeżdżamy na tereny zamku, a raczej ośrodka, bo zamek ledwo widać. Za to ośrodek jest spory, dobrze zagospodarowany i nie sposób go ominąć. Pierwsze co, to ruszamy do tamtejszego bufetu. Pora obiadowa, więc musem jest aby "wrzucić coś na ruszt" i zregenerować fizyczne i psychiczne siły. Na ogień poszły (chyba najtańsze w karcie) naleśniki z nutellą ;) Taki bardziej deser... ale kto wtedy bardziej niż my potrzebował sporej liczby kalorii???


Skoro talerze były już puste, wylizane do ostatniej kropli czekolady, idziemy na zamkowe mury. Znowu: pstryk fotka, pstryk, pstryk... to na schodach, to z zamkiem w tle. Lichy ten zameczek, ale w kolekcji muszą być wszystkie zaliczone. Przespacerowaliśmy się do rowerów, zabraliśmy kubki i herbatę, i w celu jej przyrządzenia, usytuowaliśmy się w wolno stojącej altance na terenie campingu. Znowu jemy chipsy, batony (jeszcze tylko McDonalda brakuje xD). Niezdrowo, bardzo NIEZDROWO!





 Popas był obfity i bardzo rozleniwiający. Nie ma co, trzeba ruszać! Do Mirowa nikt nas "na barana" nie zaniesie. Wróciliśmy na oznakowany szlak... hmm ale ten szlak był taki dłuuuugi i wiódł od zamku serpentyną w dół, i na pewno zejście nim zajęło by nam duuuużo czasu... dlatego rzuciłem głupi pomysł, aby sprowadzić rowery stromym (acz znacznie krótszym) stokiem, zimą intensywnie eksploatowanym przez jurajskich narciarzy. Wcale nie spodziewałem się, że ktoś zaakceptuje mój pomysł, a tu nagle taka bezdyskusyjna aprobata. No to idziemy. Strasznie ciężko prowadzi się rower kiedy grawitacja mocno ciągnie w dół, i trzeba mocno i stanowczo stawiać kroki, hamować łydkami, aby objuczony rower nie pociągnął nas w dół. Byliśmy już w połowie stoku, kiedy to coś "rogatego" usiadło mi na ramieniu i szeptało jadowicie: "Zjedź z górki! Czemu nie zjechać? Przecież to taka mała górka". Szatański jad w momencie na mnie zadziałał. "Chcesz zjechać? Masz niesprawny rower!" - Żaneta odezwała się jako głos rozsądku, ale było za późno. Już siedziałem na rowerze i jedynie zwolnienie hamulców dzieliło mnie od szaleńczej jazdy w dół. Puściłem. Ruszyłem w dół, od razu z prędkością która uniemożliwiała użycie pół-sprawnych hamulców. Wjechałem w kamienie... zaczęło mną trząść. Starając się ominąć agresywne wyboje wpakowałem się niemal centralnie na spory, wystający wapienny kamulec. Usłyszałem metaliczny trzask, potem strzelanie łańcucha, zablokowało mi pedały... zacisnąłem ręce mocno na hamulcach, ale efektu nie było. W końcu zablokowało się również tylne koło i z całym rowerem gruchnąłem na ziemię, orząc przy okazji jeszcze kawałek zbocza...
Też mi się zachciało downhillu ;-[

Nim dziewczyny doszły do mnie na dół, ja już rozłożyłem warsztat i rozkładałem przerzutkę i piastę na części pierwsze. Przyczyna awarii? Tylna przerzutka uderzyła o wystający kamień i wepchnęło ją między szprychy tylnego koła, pokrzywiło zębatki w przerzutce i wciągło łańcuch. Wiedziałem, że w takich polowch warunkach nie dam rady tego naprawić, miałem tylko klucze imbusowe i kilka płaskich, ale nie miałem żadnych elementów zapasowych, ani niczego czym mógłbym chociaż wyprostować pogięte zębatki. Cały mechanizm wyglądał tragicznie. Serwis rowerowy? Nawet o nim nie myślałem wiedząc w jakim "zadupiu" jesteśmy. Przed nami Podlesice, priorytetem jest tam dotrzeć i poszukać ewentualnej pomocy. Dziewczyny nie odzywały się do mnie. Widziałem że obie (a w szczególności Żaneta) są strasznie na mnie wkurzone. Pojechały przodem, a ja ruszyłem za nimi żwawym krokiem prowadząc rower. Nie pamiętam jak długa była ta droga, byłem pogrążony w myślach i w poczuciu winy. Wyszliśmy z lasu zbliżając się do jakiejś drogi. U wylotu lasu była baza szkoleniowa jurajskiego oddziału GOPR i obóz surwiwalowy, grupa młodzików sprzątała tam pogorzelisko. Zwróciłem się do nich o pomoc. Nikt z nich serwisantem nie był, ale pomoc mi zaoferowali. Ich główno-dowodzący, starszy jegomość (chyba gospodarz ośrodka), zaproponował mi masę narzędzi, w tym genialne kleszcze samozaciskające. Udało się trochę wyprostować zębatki i całą przerzutkę ustawić we właściwej pozycji. Podziękowałem serdecznie i odjechałem delikatnie naciskając na pedały, aby znowu nie zerwać mechanizmu.

Zapomniałem dodać, że w czasie kiedy ja naprawiałem rower, dziewczyny pojechały do najbliższej wioski szukać otwartego sklepu, żeby kupić coś na obiad. Poczekałem na nie koło drogi. Plany aby tego dnia zwiedzić jeszcze i Mirów i Bobolice zostały spalone, a tym samym spalone zostały plany, aby dokończyć cały Szlak Orlich Gniazd. Tak długo czekaliśmy na ten wyjazd i tak się do niego przygotowywaliśmy, a ja wszystko spieprzyłem, i to prawie na mecie.
Dziewczyny dojechały i ruszyliśmy razem w stronę Podlesic. Przez cały czas panowała zatruta atmosfera milczenia, i niewypowiedzianych zarzutów.
W Podlesicach znaleźliśmy nocleg na polu namiotowym w Ośrodku Jurajskim. Całkiem dobrze zagospodarowane pole namiotowe, z czyściutkimi łazienkami i bufetem. Rozbiliśmy namiot. Rowery zostawiliśmy pod drzewem. Zjedliśmy spaghetti. I tak w milczeniu nadszedł wieczór przynoszący wiele myśli, niedający rozgrzeszenia.



A oto "tubylcy" spotykający się na "majowym"(zdjęcie z super-ukrytej kamery :))