piątek, 20 grudnia 2013

Rozsądne ubieranie w górach CZ.1 - bielizna termoaktywna



Koniec października, listopada to właściwie okres drastycznego zmniejszenia się ruchu turystycznego w górach. Beskidy i Tatry mogą od nas odpocząć, ale ta wzajemna miłość turystów i gór, bywa czasami na tyle silna, że jest się w stanie  przezwyciężyć niekorzystne warunki atmosferyczne i ruszyć na szlak.
Bo cóż może być piękniejszego niż jesienna wycieczka, kiedy słoneczko cudownie komponuje się ze złoto-czerwonymi kolorami, pod stopami uspokajająco szeleszczą liście, dodatkowo amortyzując każdy nasz krok, a cisza i spokój nie są już (w przeciwieństwie do sezonu wakacyjnego) towarem deficytowym. Naprawdę można odpłynąć ;)
A co jeżeli słoneczka nie ma? Jest szaro i mglisto. Liście szeleszczą wywracane i miotane przez porywisty wiatr. Wraz ze zdobywaniem wysokości robi się coraz zimniej. Zaczyna padać, to słabiej, to mocniej, w końcu zaczyna śnieżyć... Brrr
Ale jak to mówi stare norweskie przysłowie: "nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani ludzie" - i powiem wam, że te zimoluby mają rację.
Wielu z nas nie posiada komfortu wybrzydzania na pogodę. Pomiędzy, pracą, studiami, treningiem i domowymi zajęciami, z trudem udaje się wymuskać chociaż jeden wolny dzień, a tu jeszcze jak na złość leje.
Co wtedy robić? Westchnąć ciężko, oddać się kanapie, kalorycznym przekąskom i niedzielnemu blokowi filmowemu? NIE!!!
Otwieramy naszą outdoorową szafę, niczym superbohater przed misją ratowania świata, i zabieramy wszystko to, co sprawi, że nasza wycieczka będzie przyjemna i nie przysporzy nam problemów zdrowotnych. Jeśli tego dopilnujemy, nasza wyprawa, będzie nosiła znamiona przygody, w której człowiek mierzy się z siłami natury, zostanie zahartowany,  a także ma szansę poznać dobrze znane góry z innej perspektywy.
No tak, ale jak się ubrać, żeby było wygodnie, a przy tym ciepło? Żeby nie wystawiać naszego zdrowia na ciężkie próby?
Góry cały czas wymagają od nas rozsądku, jak widać nie tylko na samym szlaku, ale już w domu, kiedy to w naszej głowie kiełkuje pomysł wycieczki. Ostudźmy więc emocje, spójrzmy na termometr, sprawdźmy prognozę pogody dla interesującego nas rejonu. Przy sprawdzaniu pamiętajmy, aby nie sugerować się wyłącznie podawaną temperaturą. Zwróćmy uwagę na siłę wiatru, wilgotność, opady, oraz zachmurzenie. Siła wiatru i wilgotność mają ogromny wpływ na wysokość temperatury odczuwalenej, im będzie ona większa, tym niższa będzie temperatura odczuwalna np. kiedy termometr pokaże nam 10 stopni, wilgotność będzie kształtowała się na poziomie 85%, a wiatr będzie wiał z prędkością 14 km/h, wówczas temperatura dla nas odczuwalna będzie wynosiła około 1-2 stopni. Jak widać różnica jest dość spora, więc nie uwzględniając wyżej wymienionych czynników, ubierając się wyłącznie pod to, co pokazuje nam rtęciowy termometr, moglibyśmy zmarznąć.
Kiedy już zorientujemy się w jakich warunkach przyjdzie nam maszerować, zostaje nam się przed nimi odpowiednio zabezpieczyć oraz wyposażyć plecak w odpowiedni ekwipunek. W turystyce górskiej przyjął się model ubierania warstwowego, na tzw. „cebulkę”. Zakładanie na siebie kilku warstw, daje nam możliwość zdjęcia z siebie warstw wierzchnich kiedy będzie nam za ciepło w trakcie podejścia, i ich ponownego założenia w czasie postoju. O tym ostatnim szczególnie powinniśmy pamiętać, ponieważ urządzając sobie przerwę możemy się wychłodzić w ciągu 3-4 minut, a zakładając, że będziemy mieć na sobie przepocone ubranie nastąpi to jeszcze szybciej. Dlatego założenie polaru czy kurtki wtedy kiedy jeszcze odczuwamy wytworzone w czasie aktywności ciepło, zapobiegnie jego utracie. W celu pewnego uproszczenia, a zarazem lepszego zrozumienia tematu, przyjął się schemat 3-warstwowego ubioru: warstwa termoaktywna najbliższa ciału (nazywana też warstwą podstawową ang. Base layer), warstwa termiczna, oraz zabezpieczająca warstwa wierzchnia. 


Bielizna termoaktywna, pod tą kosmiczną nazwą kryje się odzież najbliższa skórze, najczęściej obcisła, dobrze przylegająca na całym ciele, której podstawowym zadaniem jest termoregulacja. Bielizna ma więc grzać nas, kiedy tego potrzebujemy, a kiedy jesteśmy zgrzani… niestety nie będzie nas chłodzić, ale umożliwi naszemu ciału jak najlepszą wentylację, aby przyśpieszyć ten proces. Mało tego, bielizna termo ma również odprowadzać pot z naszej skóry i szybko się go pozbywać w procesie parowania. Oczywiście im lepszy materiał i zastosowana technologia, tym działanie bielizny jest lepsze. Obecnie producenci prześcigają się w tworzeniu innowacyjnych rozwiązań, aby odzież typu second skin jak najlepiej wpasowała się w wymagania aktywnych klientów. Rozglądając się po rynku, można zauważyć, że standardem stały się płaskie szwy zapobiegające podrażnieniom skóry, ale już produkty z górnej półki posiadają głęboko wpuszczaną impregnację jonami srebra, które stanowią środowisko niesprzyjające rozwojowi bakterii, a co za tym idzie opóźnione jest powstawanie nieprzyjemnych zapachów. Produkty wyższej klasy mogą posiadać tzw. Bodymaping, czyli specjalną konstrukcję idealnie współgrającą z ludzką anatomią i fizjologią. Zgrubienia, wzmocnienia, mniej lub bardziej gęste sploty, mają wspierać pracę mięśni, dodatkowo chronić newralgiczne miejsca przed wychłodzeniem, zabezpieczyć materiał przed uszkodzeniem, jednocześnie sprawiając, że bielizna tego typu wygląda jak w pełni zaawansowany kostium superbohatera. 


Powyższa charakterystyka skupia się głównie na bieliźnie syntetycznej, nieorganicznej, produkowanej głównie z poliestru. Dla tych co nie lubią plastiku doskonałym rozwiązaniem będzie odzież z wełny hiszpańskich merynosów. Ten gatunek owiec, hodowany w większości na górzystych terenach Nowej Zelandii, został obdarzony przez naturę termoaktywnym runem. Termoaktywnym? Oczywiście, ponieważ to runo pełni u owiec tą samą funkcję co u nas bielizna – grzeje i odprowadza nadmiar wilgoci. Człowiek podpatrzył z natury to co najlepsze, i dziś bielizna szyta z wełny merynosów uchodzi za jedną z najlepszych – co ma swoje odzwierciedlenie w cenie. Posiada wszystkie zalety bielizny syntetycznej, wyglądając przy tym mniej cudacznie. Możemy zatem założyć taką koszulkę i wyjść śmiało do góralskiej karczmy, bez obaw o to, że będziemy śmiesznie wyglądać. Norwedzy chodzą w tym na co dzień. 

PO LEWEJ BIELIZNA SYNTETYCZNA FJORD NANSEN, A PO PRAWEJ BIELIZNA Z WEŁNY MERINO MARKI SMARTWOOL

Podsumowując, cechy bielizny termoaktywnej świadczące o jej jakości oraz klasie, którymi powinniśmy się kierować przy wyborze czegoś dla siebie to:

- dzianina poliestrowa (syntetyczna) lub z przędzy merino wool (wełna merynosów)
- zastosowany bodymaping
- anatomiczne dopasowanie
- płaskie szwy
- dzianina z głęboko wpuszczanymi jonami srebra (Ag+) zapewnia bakteriostatyczność (w przypadku bielizny merino raczej nie spotykane ponieważ wełna ma swoje naturalne właściwości bakteriostatyczne)
- przedłużony tył (nie wspominałem o tym, ale jest to szczególnie ważne dla wspinaczy, którzy większość czasu trzymają ręce uniesione nad głowę, wówczas przedłużony tył zabezpiecza nerki przed wyziębieniem)
- zgrubienia materiału oraz specjalna konstrukcja szwowa w celu wspierania pracy mięśni
- szybkość odparowywania wilgoci
- stosunek termiki materiału do potrzeb uprawianej przez nas aktywności






Wkrótce dodam recenzję dwóch koszulek termoaktywnych typu LS (z długim rękawem) naszych rodzimych producentów: STOOR BioLine oraz TERVEL Comfortline. Zapraszam do lektury :) 

A swoją drogą ciekawe jakiej bielizny oni używają:



niedziela, 17 listopada 2013

"Jaki jest Kościelec każdy widzi"


Kościelec wznosi się na wysokość 2155 m n.p.m., co stanowi .... metrów przewyższenia od Hali Gąsienicowej, a .... m od parkingu w Kuźnicach.
Idąc szlakiem... z .... przez Halę Gąsienicową, ujżymy go jako skalną piramidę, dumnie górującą nad dolinami Czarnego i Zielonego Stawu Gąsienicowego. Kościelec zdaje się występwać przed szereg. Chowając za swym grzbietem jedne z najatrakcyjniejszych i najtrudniejszych szlaków w polskiej części Tatr Wysokich jak np. szlak na Świnicę z Przełęczy Świnickiej, czy rozpoczynającą się wymagającym przejściem Zawratu Orlą Perć.

WIDOK NA KOŚCIELEC Z HALI GĄSIENICOWEJ
Nazwa "Kościelec", podobnie jak większość nazw tatrzańskich szczytów, pochodzi z góralskiego nazewnictwa (jakośik trza było nazwać tą górę, u podnóża której wypasały się owiecki). W tym przypadku trójkątny, majestatyczny szczyt skojażył się góralom z dachem, kopułą kościoła. Może i faktycznie jest tu trochę podobieństwa, ale nie znając genezy nazwy, potrafiliśmy doszukać się co najmniej kilku - nie zawsze logicznych - wyjaśnień jej pochodznia.

Jak narazie szczyt góry odwiedziłem dwukrotnie. Za pierwszym razem traktowałem to jako wyzwanie. Brak łańcuchów i znaczna ekspozycja skutecznie podnosiły poziom adrenaliny, a spowodowane słoneczną aurą nagromadzenie ludzi na szlaku stwarzało dodatkowe zagrożenie (pamiętajcie, że oprócz wiary w swoje umiejętności, trzeba wziąć również poprawkę na innych turystów, którzy nie dość, że mogą spuścić nam kamień na głowę, to w razie zagrożenia będą starali się uratować naszym kosztem - niestety mechanizm ludzki tak działa).
Drugim razem, wejście na Kościelec było formą rozgrzewki, która miała zarazem otworzyć mój sezon tatrzański 2013. Tym razem pogoda również nie była najgorsza, ale chmury nisko siedziały, i powyżej wysokości 1700 m n.p.m wspinaliśmy się w "gęstym mleku". Widoków nie było, ale przynajmniej przełożyło się to na niewielką liczbę turystów oblegającą szczyt, i można było spokojnie posiedzieć, odpocząć i posilić się, zrazem delektując się satysfakcją z odbytej wycieczki.

Wszystkim, którzy jeszcze nie mieli okazji zmierzyć się z trasą, polecam szlak niebieski z Kuźnic przez Dolinę Jaworzynki. Jest to latem jeden z najbardziej obleganych odcinków, ale jest to z całą pewnością spowodowane malowniczą Halą Gąsienicową (na której zdjęcia zawsze wychodzą), klimatycznych schroniskiem "Murowaniec", a także prowadzącymi stamtąd szlakami na Kasprowy Wierch, Świnicę, Czarny Staw Gąsienicowy no i właśnie Kościelec. Szlak popularny jest również wśród taterników, dla których schronisko PTTK na Hali Gąsienicowej i kultowa "Betlejemka" to doskonałe bazy wypadowe.
Kiedy już dotrzemy do "Murowańca", najlepiej pozostawić w schroniskowym depozycie wszelki nadbagaż i kije trekkingowe - będą nam tylko przeszkadzać. Odpocznijmy tu trochę, napijmy się herbaty, zafundujmy sobie energetyczną przekąskę, bo przed Nami sporo pracy ;) (Odradzam picie alkoholu w schronisku, szczególnie w większych ilościach. Alkohol sztucznie nas rozgrzewa, sprawia, że mocniej się pocimy i odczuwamy większy dyskomfort. U osób wrażliwszych może spowodować zaburzenia równowagi, lub logiczną ocenę sytuacji).

Opuszczamy schronisko nie zwlekając za długo, bo przecież trzeba jeszcze wejść i zejść!
Ruszamy żwawym krokiem w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego, przy którym znajdziemy się już po 30 minutach (czarny szlak spod schroniska). Nacieszmy oczy niezmąconą i klarowną taflą stawu, po czym wkroczmy na "kamienną siłownię" prowadzącą na przełęcz Karb, tu ruch turystyczny znacznie się przerzedza (naturalna selekcja - wytrwają najsilniejsi!).
KOŚCIELEC DUMNIE GÓRUJĄCY NAD CZARNYM STAWEM GASIENICOWYM
Dlaczego "kamienna siłownia"? Kto był, ten wie, że nieźle puchną mięśnie ud (szczególnie czterogłowy), od pokonywania pnących się wysoko kamiennych stopni. Krótkie przerwy są jak najbardziej wskazane, tym bardziej, że ze szlaku mamy pełny widok na Czarny Staw i grań Orlej Perci. Dopiero tu, z góry widać jak głęboki i intensywny kolor ma staw.

DOJŚCIE NA PRZEŁĘCZ KARB
WIDOK NA DOLINĘ ZIELONEGO STAWU GĄSIENICOWEGO I KASPROWY WIERCH
KOŚCIELEC WIDZIANY Z PRZEŁĘCZY
Wyczerpująca wspinaczka wyprowadza nas na przełęcz Karb, skąd można albo podjąć wyzwanie i zdobyć szczyt, albo zawrócić przez dolinę Zielonego Stawu Gąsienicowego.
Skoro powiedzieliśmy "A" to musimy powiedzieć też "B"! ;)
Szlak od razu zaczyna się stromo, ale przynajmniej nie ma schodów. Idąc kamiennym usypiskiem, radzę patrzeć pod nogi i mieć ręce gotowe do asekuracji, zwłaszcza gdy aura jest wilgotna, lub co gorsza - kiedy pada. Pokryte mokrym mchem kamienie to istna zasadzka na nieuważnych turystów.
Dochodzimy do małego "pseudokominka". W tym miejscu - jak zauważyłem - najwięcej osób rezygnuje, chociaż jest to właściwie jedyna tego typu atrakcja na szlaku. Trzeba pokombinować gdzie położyć rękę, gdzie stopę - jak przy wspinaczce.
Kiedy już nasze dłonie doznały pierwszego kontaktu ze skałą, czas zacząć je mocniej eksploatować. Oto przed nami układają się niezwykle eksponowane, surowe płyty, które zawiodą nas, jedna po drugiej, aż na szczyt. Już wspominałem, że szlak nie posiada żadnych ubezpieczeń (ani w postaci klamer, ani łańcuchów) toteż kroki stawiamy bez zbędnego pośpiechu, asekurując się rękami kiedy to tylko możliwe. Chociaż w wysiłek angażujemy też górne partie ciała, to zmęczenie jest niemal niezauważalne - odrobina adrenaliny, oraz widoki zajmują całą uwagę.
DALEKO W DOLE CZARNY STAW

Do końca szlaku poziom trudności już nie wzrasta, chociaż dla osób odczuwających lęk przestrzeni czy wysokości zabawa dopiero się zaczyna ;)
Na szczycie Kościelca (2155 m n.p.m) jest naprawdę niewiele miejsca. W sezonie letnim, przy dobrej pogodzie może zrobić się tam tłoczno, a co za tym idzie - niebezpiecznie. Najlepiej więc pstryknąć pamiętkową fotkę, uczić "zwycięstwo" odrobiną słodyczy, spróbować ogarnąć wzrokiem ogrom tatrzańskich pejzaży, po czym ustąpić miejsca następnym turystom (ci jednak nie zawsze myślą tak empatycznie).

SZCZYT

WYSOKOŚCIOMIERZ POD SZCZYTEM

Schodzimy. No tak, niby droga ta sama, ale jakby... trudniejsza?
Dokładnie tak jest. Schodzenie ze stromej góry to również walka z prawami grawitacji, łatwiej się poślizgnąć, a ewentualny upadek może się skończyć dopiero na przełęczy, lub - po bajecznym locie - w Czarnym Stawie. Schodzenie to również nieco inna praca nad utrzymywaniem równowagi, oraz inne postrzeganie przestrzenne. Patrząc ze skalnej płyty w dół, droga, którą mamy iść wydaje się niemal pionowa.


Zaobserwowałem, że wśród turystów dominują dwie techniki. Pierwsza to utrzymywanie kontaktu z płytą stojąc przodem do niej: ręce opieramy na solidnych punktach, a nogami wyszukujemy kolejnych możliwości zaczepienia, po czym opuszczamy się na nie.
Druga technika, to ustawienie plecami do płyty. Kontakt dłoni jest słabszy i mniej pewny, ale za to wykorzystuje się oparcie pośladków o skały, co daje większą powierzchnię tarcia, a także - w przeciwieństwie do pierwszej techniki - daje szerszy i mniej skrępowany widok na to co jeszcze przed nami.
Osobiście stosuję pierwszą metodę, ponieważ przy tej drugiej strasznie wycierają się spodnie na tyłku, a użytkowanie większego plecaka jest dość niekomfortowe, bo stale nim zawadzamy.


Cali, zdrowi i uśimiechnięci docieramy do przełęczy Karb, zachęcając wszystkich tych, którzy się wahają, że naprawdę warto podjąć ten trud.
Na koniec warto wspomnieć, że szlak na Kościelec,z racji braku sztucznych ułatwień, jest oznakowany "ryczącą", czerwoną tablicą informującą, że jest to szlak bardzo trudny. Dlatego też wszystkich miłośników chodzenia po górach w trampkach, balerinach czy innych japonkach, gorąco zachęcam do kupienia swojej pierwszej pary butów trekkingowych, które nie tylko zadbają o nasze bezpieczeństwo, ale poprawią również komfort naszej tatrzańskiej wędrówki.



piątek, 9 sierpnia 2013

RUN FUN

   Pół roku zleciało przez palce, i pomimo, że nie robiłem żadnych postanowień, wobec których powinienem czuć zobowiązania, dokonałem chłodnej kalkulacji i stwierdziłem smutno, że jeżeli szybko nie wprowadzę jakiejś modyfikacji, ten rok nie będzie się wcale różnił od poprzedniego.
  Góry i szlaki, całe życie outdoorowe ciągle jest obecne, ale nie zawsze jest czas i środki aby ruszyć w plener. Przydałoby się więc coś, co nie wymaga wiele. Coś co można robić bez względu na miejsce, czas i środki finansowe. Najlepiej coś co stymuluje ciało i umysł i czyni je silniejszym...

Wiadomo, że chodzi o najefektywniejszą formę wysiłku aerobowego - bieganie. Do tego bieganie na dłuuugich dystansach. Cel wyznaczyłem sobie prosty i jak najbardziej do osiągnięcia: chcę w tym roku wystartować w co najmniej jednym maratonie i go ukończyć.

Cel jest i starania też zostały podjęte. Biegam dużo, coraz więcej. Czuje jak modyfikuje się mój organizm, nie tyko na sutek endorfin, ale i poprawy kondycji i ogólnej sprawności fizycznej. 60 km tygodniowo musi być. Jeden bieg dłuższy (co tydzień o parę kilometrów więcej), a pozostałe 3 treningi to solidne interwały, aby serducho dostało kopa!

Nie zależy mi na wyniku, chcę po prostu ukończyć dystans 42 km.

Za realizowanie celu wziąłem się poważnie, na tyle poważnie, że teraz jestem od tego uzależniony (od endorfin powysiłkowych też można się uzależnić). I zwyczajnie biegam kiedy tylko to możliwe.



W międzyczasie były zawody w biegu górskim na szczyt Pilska (piękna sprawa, cudowna atmosfera i... ta satysfakcja!!!) Później miał być "Bieg dla Słonia"... niestety musiałem odpuścić.

Pomimo niewyobrażalnej ochoty aby połączyć pasję biegania z oddaniem czci jednemu z wybitniejszych polskich himalaistów - Arturowi Hajzerowi - nie mogłem wziąć udziału w biegu. Ponieważ nieprzewidywany zabieg jaki przeszedłem, i możliwe komplikacje po nim, wykluczyły mnie na jakiś czas całkowicie z aktywności o średniej i wysokiej intensywności.

Dla Hajzera pobiegnę sam, jak tylko znowu będę mógł. Może to właśnie jego pamięci poświęcę maraton organizowany przez katowicki AWF - "Bieg Kukuczki". W końcu Hajzer i Kukuczka dobrze się znali, i obaj pozostali w górach.

sobota, 13 lipca 2013

Czarny rok polskiego himalaizmu

  Minęło zaledwie pół roku, a już rok 2013 można nazwać Czarnym Rokiem polskiego himalaizmu. Najpierw sukces pierwszego zimowego wejścia polskiej ekipy na Broad Peak (Adam Bielecki, Artur Małek, Maciej Berbeka, Tomasz Kowalski pod kierownictwem Krzysztofa Wielickiego), szybko zgaszony tragedią jaka się później wydarzyła - Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka pozostali w górach. Parę tygodni temu wyruszyła ekipa poszukiwawcza prowadzona przez Jacka Berbekę (brata Macieja), który pragnie odnaleźć brata i odpowiednio go pożegnać. Póki co zlokalizowano tylko jedno ciało na wysokości ok. 7900 m n.p.m, najprawdopodobniej jest to ciało Tomasza Kowalskiego, pokonanego przez chorobę wysokogórską. Co do Macieja dalej nic nie wiadomo, ale jeśli wierzyć krążącym w sieci opiniom, Maciej najprawdopodobniej odpadł od ściany i odnalezienie go będzie bardzo trudne o ile w ogóle możliwe.



Później, w maju, nieudana wyprawa Kingi Baranowskiej i Rafała Froni na Makalu (szczyt miał zostać zdobyty w stylu sportowym bez wspomagania tlenem z butli).



W tym samym czasie działała inna wyprawa - unifikacyjna wyprawa PZA na Dhaulagiri. Wyprawa nie miała na celu wykoania zadnych spektakularnych przejść, a jedynie zdobycie szczytu drogą normalną, a przez to oswojenie się uczestników z wysokimi górami co ma zaprocentować przy następnych wyprawach programu Polski Himalaizm Zimowy. W wyprawie uczestniczyli: Agnieszka Bielecka, Robert Cholewa wraz z Sherpą Sonamem, Marcin Miotk, Tamara Styś, Piotr Tomala, Jacek Żyłka Żebracki, a także kierownik Jerzy Natkański i Dariusz Załuski. Niestety wyprawa również zakończyła się niepowodzeniem.




I przyszedł czerwiec. Artur Hajzer (kierownik programu PHZ) i Marcin Kaczkan wyruszyli aby zdobyć Gasherbrumy (Gasherbrum I i Gasherbrum II). Zadanie to miało być o tyle trudniejsze, że zakładało zdobycie obu szczytów w trakcie jednego ataku trawersując przełęcz łączącą oba szczyty - Gasherbrum Col. W trakcie ataku szczytowego występowały wahania pogodowe i silny wiatr zmusił wspinaczy to rezygnacji jeszcze przed pierwszym wierzchołkiem. Powrót do bazy okazał się być trudny, być może zbyt trudne jak na panujące warunki atmosferyczne. W trakcie trudnego technicznie fragmentu drogi Artur Hajzer odpadł od ściany spadając w stronę kuluaru japońskiego. Marcin Kaczkan był świadkiem upadku. Widział ciało partnera, ale o wszystkim mógł poinformować dopiero po dotarciu do bazy głównej parę dni po wydarzeniu.


Zginął wybitny polski himalaista, twórca programu Polski Himalaizm Zimowy, właściciel marki odzieżowej HiMountain i bez wątpienia wspaniały człowiek. Jeszcze pół roku temu byłem na jego prelekcji w katowickim klubie podróżników Namaste, podpisał mi swoją książkę "Atak rozpaczy", uścisnął dłoń. Mówił wtedy że: "Góry nie są warte poświęcenia nawet paznokcia", a teraz sam zapłacił za nie najwyższą cenę...


Panie Arturze, czapki z głów!

wtorek, 9 lipca 2013

Szlak orlich Gniazd - RELACJA cz.5

Dzień ostatni. Wstaję jako pierwszy i robię ciepłe napoje: każdemu wedle woli kawa lub herbata. Jakie było moje zdziwienie kiedy odchyliłem płachtę wejściową namiotu i zobaczyłem jak leniwe promienie wschodzącego słońca padają na całe pole namiotowe. Na niebie nie było ani jednej chmurki, tylko czysty błękit. Śniadanie liche - dojadamy to co jeszcze nam zostało. Zwijamy namiot. Dziś już nie walczymy ze szlakiem Orlich Gniazd, dziś czujemy się przegrani, i kierujemy się do Zawiercia (najbliższego miasta z dworcem PKP). Nie ma co ryzykować, w jeden dzień i tak do Częstochowy nie dojedziemy, a jutro przecież wszyscy musimy iść do pracy. Winę za nasze niepowodzenie biorę na siebie Ja, na spółkę z pogodą. Zawaliłem rozwalając mój, i tak już średnio sprawny, rower. Z drugiej strony gdyby pogoda dopisywała nam na trasie, bylibyśmy w stanie pokonać dziennie więcej drogi, i być może do całej tej sytuacji na Morsku by nie było.

Przeprosiłem, obrażoną na mnie od wczoraj, Żanetę, okazałem skruchę i milion razy uderzyłem się w pierś. Mogliśmy dalej jechać naszą szaloną trojką w dobrych humorach.
Ruszyliśmy piekną asfaltową drogą, słoneczko świeciło i nagle trzasło, szarpnęło i zgasło... koniec zabawy na dziś (nie wiem czy chociaż kilometr przejechałem). Ponownie ta sama awaria. Nic z tym nie mogę zrobić. Widzę ponownie spojrzenia wiercące mi dziurę w brzuchu. Nie załamuje się. Przed nami 20 km, a ratunku żadnego - poprowadzę rower niczym kulawego przyjaciela. Dziewczynom mówię żeby na mnie nie czekały, niech jadą. Oczywiście postanowiły być solidarne i mnie eskortować, zatrzymując się co jakiś czas abym mógł do nich dojść. To był mój akt pokuty. Tego dnia TO JA miałem kryzys.


Po drodze miałem duuużo czasu aby podziwiać słynne skały Rzędkowickie i wspinaczy przygotowujących się do ich zdobywania, swoją drogą, sam chętnie wziął bym tam udział w kursie wspinaczkowym, więc kto wie, może to będzie jakiś mój cel na przyszłość.

Więcej co tu napisać... droga była monotonna i nic szczególnego się na niej nie wydarzyło. Bardzo szybko udało nam się pokonać tą trasę, dlatego mieliśmy sporo czasu żeby posiedzieć w samym Zawierciu i rozkoszować się promieniami słońca. Polecamy wszystkim ogromne hot-dogi z bufetu na dworcu. Są nieźle napakowane a kosztują tylko 6 zł!!!



Dalej to już droga naszymi kochanymi pociągami - bez przedziałów dla rowerów - do samego Chorzowa, stamtąd jeszcze trochę musiałem podeptać (ok. 10 km).
W sumie przeszedłem 30 km, i nie powiem żeby była to pestka!

Teraz już wszyscy wiemy co oznacza Szlak Orlich Gniazd, jest naprawdę piękny i warty zwiedzenia, nie ważne czy rowerem, czy pieszo. Każda forma aktywnosci niesie ze sobą pewien specyficzny wachlarz przygód i niespodzianek. Osobiście zraziłem się nieco do rowerów, sprzęt jest zawodny, nie ma to jak porządne treki ;) Mimo to liczymy, że jeszcze w tym roku uda nam się jeszcze wrócić na jurajski szlak i dokończyć go, od momentu w którym został brutalnie przerwany...


                                                                             KONIEC

 A oto krótka relacja fotograficzna :) [aktualizacja 19.11.2013r.)
 http://www.youtube.com/watch?v=Y3mbKYANtJ4

wtorek, 11 czerwca 2013

Szlak Orlich Gniazd - RECENZJA część 4

Świt już tradycyjnie zapukał kroplami deszczu w balkonowe drzwi. Jak ciężko było wstać i rozstać się z wygodnym łóżkiem?! Zwijamy nasz "burdel". Na śniadanie jajecznica i świeże bułeczki, które konsumowaliśmy przy akompaniamencie telewizji śniadaniowej. Jeszcze tylko prognoza pogody (lecą wyzwiska pod adresem prezentera - jakby ten cały potop był jego sprawką) i pożegnawszy poczciwego gospodarza ruszamy w świat. Trochę nudnawa robi się ta nasza jurajska epopeja: ciągle tylko pada i pada, my mokniemy, a przed nami szarość asfaltu. Jednak ten dzień, jak się później okazało, miał wcale do nudnych nie należeć...


Plany na ten dzień? Jak zwykle ambitne: zamek w Morsku, Mirów, Bobolice. Łapiemy drogowskazy na Morsko. Droga nie należy do ciężkich. Pogoda ciągle ponura, ale ulewy nie ma. Monotonnie, ale radośnie i wesoło, mijamy kolejne kilometry (które łapał by również licznik rowerowy Żanety, gdyby nie zepsuł się już pierwszego dnia). Jedziemy głównie z górki, cały czas asfaltówką, później fragment przez las. Są drogowskazy, jesteśmy już prawie u celu... PRAWIE!

Chociaż znajdowaliśmy się w Morsku, to drogę na sam zamek pomyliliśmy. Dlaczego? Bo wszystkie znaki wskazywały dojazd do "Ośrodka wypoczynkowo-rekreacyjnego Morsko", a nie do ruin zamku. Dopiero od pewnej rodziny turystów dowiedzieliśmy się, że ów Ośrodek wykupił tereny zamku i są one teraz jego częścią. Zawracamy. Za pomyłkę, i piękny odcinek zjazdowy, musieliśmy słono zapłacić. Prowadzimy rowery pod górkę. Wiemy dokąd, doskonale wiemy, w którym miejscu popełniliśmy błąd. Kiedy robi się takie "dwa kroki w tył" (szczególnie pod górkę") to zawsze działa deprymująco.

Przez leśny odcinek wjeżdżamy na tereny zamku, a raczej ośrodka, bo zamek ledwo widać. Za to ośrodek jest spory, dobrze zagospodarowany i nie sposób go ominąć. Pierwsze co, to ruszamy do tamtejszego bufetu. Pora obiadowa, więc musem jest aby "wrzucić coś na ruszt" i zregenerować fizyczne i psychiczne siły. Na ogień poszły (chyba najtańsze w karcie) naleśniki z nutellą ;) Taki bardziej deser... ale kto wtedy bardziej niż my potrzebował sporej liczby kalorii???


Skoro talerze były już puste, wylizane do ostatniej kropli czekolady, idziemy na zamkowe mury. Znowu: pstryk fotka, pstryk, pstryk... to na schodach, to z zamkiem w tle. Lichy ten zameczek, ale w kolekcji muszą być wszystkie zaliczone. Przespacerowaliśmy się do rowerów, zabraliśmy kubki i herbatę, i w celu jej przyrządzenia, usytuowaliśmy się w wolno stojącej altance na terenie campingu. Znowu jemy chipsy, batony (jeszcze tylko McDonalda brakuje xD). Niezdrowo, bardzo NIEZDROWO!





 Popas był obfity i bardzo rozleniwiający. Nie ma co, trzeba ruszać! Do Mirowa nikt nas "na barana" nie zaniesie. Wróciliśmy na oznakowany szlak... hmm ale ten szlak był taki dłuuuugi i wiódł od zamku serpentyną w dół, i na pewno zejście nim zajęło by nam duuuużo czasu... dlatego rzuciłem głupi pomysł, aby sprowadzić rowery stromym (acz znacznie krótszym) stokiem, zimą intensywnie eksploatowanym przez jurajskich narciarzy. Wcale nie spodziewałem się, że ktoś zaakceptuje mój pomysł, a tu nagle taka bezdyskusyjna aprobata. No to idziemy. Strasznie ciężko prowadzi się rower kiedy grawitacja mocno ciągnie w dół, i trzeba mocno i stanowczo stawiać kroki, hamować łydkami, aby objuczony rower nie pociągnął nas w dół. Byliśmy już w połowie stoku, kiedy to coś "rogatego" usiadło mi na ramieniu i szeptało jadowicie: "Zjedź z górki! Czemu nie zjechać? Przecież to taka mała górka". Szatański jad w momencie na mnie zadziałał. "Chcesz zjechać? Masz niesprawny rower!" - Żaneta odezwała się jako głos rozsądku, ale było za późno. Już siedziałem na rowerze i jedynie zwolnienie hamulców dzieliło mnie od szaleńczej jazdy w dół. Puściłem. Ruszyłem w dół, od razu z prędkością która uniemożliwiała użycie pół-sprawnych hamulców. Wjechałem w kamienie... zaczęło mną trząść. Starając się ominąć agresywne wyboje wpakowałem się niemal centralnie na spory, wystający wapienny kamulec. Usłyszałem metaliczny trzask, potem strzelanie łańcucha, zablokowało mi pedały... zacisnąłem ręce mocno na hamulcach, ale efektu nie było. W końcu zablokowało się również tylne koło i z całym rowerem gruchnąłem na ziemię, orząc przy okazji jeszcze kawałek zbocza...
Też mi się zachciało downhillu ;-[

Nim dziewczyny doszły do mnie na dół, ja już rozłożyłem warsztat i rozkładałem przerzutkę i piastę na części pierwsze. Przyczyna awarii? Tylna przerzutka uderzyła o wystający kamień i wepchnęło ją między szprychy tylnego koła, pokrzywiło zębatki w przerzutce i wciągło łańcuch. Wiedziałem, że w takich polowch warunkach nie dam rady tego naprawić, miałem tylko klucze imbusowe i kilka płaskich, ale nie miałem żadnych elementów zapasowych, ani niczego czym mógłbym chociaż wyprostować pogięte zębatki. Cały mechanizm wyglądał tragicznie. Serwis rowerowy? Nawet o nim nie myślałem wiedząc w jakim "zadupiu" jesteśmy. Przed nami Podlesice, priorytetem jest tam dotrzeć i poszukać ewentualnej pomocy. Dziewczyny nie odzywały się do mnie. Widziałem że obie (a w szczególności Żaneta) są strasznie na mnie wkurzone. Pojechały przodem, a ja ruszyłem za nimi żwawym krokiem prowadząc rower. Nie pamiętam jak długa była ta droga, byłem pogrążony w myślach i w poczuciu winy. Wyszliśmy z lasu zbliżając się do jakiejś drogi. U wylotu lasu była baza szkoleniowa jurajskiego oddziału GOPR i obóz surwiwalowy, grupa młodzików sprzątała tam pogorzelisko. Zwróciłem się do nich o pomoc. Nikt z nich serwisantem nie był, ale pomoc mi zaoferowali. Ich główno-dowodzący, starszy jegomość (chyba gospodarz ośrodka), zaproponował mi masę narzędzi, w tym genialne kleszcze samozaciskające. Udało się trochę wyprostować zębatki i całą przerzutkę ustawić we właściwej pozycji. Podziękowałem serdecznie i odjechałem delikatnie naciskając na pedały, aby znowu nie zerwać mechanizmu.

Zapomniałem dodać, że w czasie kiedy ja naprawiałem rower, dziewczyny pojechały do najbliższej wioski szukać otwartego sklepu, żeby kupić coś na obiad. Poczekałem na nie koło drogi. Plany aby tego dnia zwiedzić jeszcze i Mirów i Bobolice zostały spalone, a tym samym spalone zostały plany, aby dokończyć cały Szlak Orlich Gniazd. Tak długo czekaliśmy na ten wyjazd i tak się do niego przygotowywaliśmy, a ja wszystko spieprzyłem, i to prawie na mecie.
Dziewczyny dojechały i ruszyliśmy razem w stronę Podlesic. Przez cały czas panowała zatruta atmosfera milczenia, i niewypowiedzianych zarzutów.
W Podlesicach znaleźliśmy nocleg na polu namiotowym w Ośrodku Jurajskim. Całkiem dobrze zagospodarowane pole namiotowe, z czyściutkimi łazienkami i bufetem. Rozbiliśmy namiot. Rowery zostawiliśmy pod drzewem. Zjedliśmy spaghetti. I tak w milczeniu nadszedł wieczór przynoszący wiele myśli, niedający rozgrzeszenia.



A oto "tubylcy" spotykający się na "majowym"(zdjęcie z super-ukrytej kamery :))






czwartek, 30 maja 2013

Szlak Orlich Gniazd - RELACJA częć 3

Poranek w Bydlinie. Wstajemy. Za oknami widzimy krajobraz po ulewnej nocy. Niezbyt to zachęcające. Rowery całą noc stały w przedsionku, inaczej były by totalnie mokre. Kiedy kolejno wyjeżdżałem z nimi na plac, aby dokonać ich przeglądu w świetle dziennym, zauważyłem, że na łańcuchach pojawiło się sporo rdzy (rowery należało wytrzeć do sucha po rajdzie poprzedniego dnia). Na szczęście była to rdza, którą wystarczyło zetrzeć palcem, właściwie były to "zaczątki rdzy". Hamulce były zabłocone. Wykręciłem je, wyczyściłem i ponaciągałem linki hamulców - niestety nastąpiła tylko niewielka poprawa. Klocki hamulcowe w dwóch rowerach nadawały się do wymiany. Nikt nie zabrał ze sobą zapasowych klocków (z części zapasowych to właściwie mieliśmy tylko dętki), a po drodze serwisu rowerowego raczej nie znajdziemy, a nawet jak by się już jakiś znalazł, to raczej wątpliwe, że byłby czynny w długi, majowy weekend. Musimy sobie jakoś radzić z wykorzystaniem tego co mamy.

Wyjechaliśmy późno - nikt nie przewidział, że tyle zejdzie na naprawę usterek. Kilometr, może dwa, dalej, już zatrzymywaliśmy się, aby przyjżeć się ruinom zamku-świątyni w Bydlinie (naprawdę mało zostało z tych ruin). Jakby kogoś interesowało, to zaraz na przeciwko wzgórza, na którym znajduje się zamek, znajduje się cmentarz legionistów z 1914 roku. Ruiny skąpe, więc ja tradycyjnie wspinam się na mury, robimy kilka fotek dla potomności, i jedziemy dalej. Jest dobrze, bo chociaż słońca nie ma, to przynajmniej nie pada (już spadły nasze wymagania co do tej "kozackiej" ekspedycji :))

Wkrótce wjeżdżamy w las. Korzenie, piach, grząska ziemia, rozległe kałuże... naprawdę ciężko jechało się w takim terenie, w dodatku hamulce szybko uległy ponownemu zabłoceniu. Znowu hamować trzeba było stopami. Parę razy zjazdy były tak strome i ekstremalne, że widząc jak dziewczyny zjeżdżają - najpierw z piskiem zachwytu, później z przerażenia - włos jeżył się na głowie. Jeden taki zjazd o mało nie zakończył się kraksom pędzącej ze wzgórza Żanety z Ewą, która już zatrzymała się na dole (serce tak mi waliło, że nie pamiętam nawet co się stało, że Żanecie udało się ominąć Ewę i jakoś zatrzymać kilka metrów dalej).

Ta chwila nerwów wymusiła na nas odpoczynek, musieliśmy ochłonąć. Potem znowu zająłem się hamulcami w rumaku Żanety, chociaż według mnie to była syzyfowa praca. Po łuku Isostara i w drogę... Mży, siąpi, znów ulewa. Jasna cholera! Mieliśmy wtedy naprawdę dość! W ciągu jednej, krótkiej chwili pojawiły się rzeki błota, i jechać na rowerze wręcz się nie dało. Mamy to gdzieś przeczekać? A co jak nie przestanie? Jedziemy do Smolenia, w razie czego tam odpoczniemy, zjemy i przeczekamy. Na nasze szczęście zamek Smoleń nie był daleko, wystarczyło wyjechać z tego przeklętego lasu i przejechać przez fragment wioski. Przed parkingiem stały dwie dość obszerne, ZADASZONE wiaty - idealne, żeby przeczekać jakiś czas. Rozłożyłem szybko kuchenkę i zrobiłem herbatę. Poszły też chipsy zarezerwowane na czarną godzinę - dlaczego mamy sobie odmawiać przyjemności?


Na zwiedzanie zamku wybrałem się tylko Ja i Żaneta. Ewa postanowiła stoczyć mentalną walkę z deszczem, i chyba próbowała znaleźć sens w tej wyprawie. Ruiny zamku w Smoleniu były obszerniejsze od tych w Bydlinie, zachował się tu spory fragment murów, studnia i prawie cała baszta. Moim zdaniem zamek jak najbardziej nadaje się do odrestaurowania.

 Wróciliśmy do Ewy. Jedziemy, nie ma na co czekać. Deszcz póki co dał za wygraną, ale kto wie na jak długo. Następny cel - ikona północnej części Jury krakowsko-częstochowskiej - Ogrodzieniec, a konkretniej ruiny zamku w Podzamczu. Mimo, że pogoda była paskudna, to ruch turystyczny przy zamku zdawał się kwitnąć. Wszystkie stragany rozstawione w najlepsze: tu sprzedają podpłomyki, tam plastikowe mieczyki, tam kamienie wyrwane z zamkowych murów (albo z czyjegoś skalniaczka :P), tam znowu kiełbaska z grilla, tam oscypki prosto z Podhala. Sporo było rowerzystów, w grupach większych, lepiej zorganizowanych, z lepszym sprzętem, no cóż, my w każdym razie na pewno wyglądaliśmy na zaprawionych w boju turystów, którym byle deszczyk nie przeszkodzi w przeżyciu przygody! ;)




Na zamku w Ogrodzieńcu byłem już parę razy, jest bardzo efektowny i rozwija się wokół niego turystyczna infrastruktura. Oprócz całego "średniowiecznego" jarmarku jest tam park miniatur, gdzie w szczegółowy sposób zostały przedstawione miniatury wszystkich zamków (orlich gniazd) znajdujących się w Jurze, jest park linowy, tor dla quadów, a kilometr dalej znajduje się (widoczny z najwyższej wieży zamku w Ogrodzieńcu) Gród na Górze Birów (skansen). Sam zamek w Ogrodzieńcu wzbogacają wystawy militariów, muzeum narzędzi tortur,czy też scena ustawiona na zamkowej zieleni, gdzie odbywają się pokazy średniowiecznego tańca i szermierki. Ci co pożądają średniowiecznego klimatu, a ich zasobność portfela nie jest ograniczona, mogą napełnić brzuchy w średniowiecznej restauracji mieszczącej się w piwnicach zamku. My pochodziliśmy tylko po zamkowych murach, urządzając kaleczne sesje zdjęciowe, a później rozkoszowaliśmy się własnoręcznie przyżądzoną "bułą" oglądając rycerskie pokazy.

1. RYCERSKIE POKAZY


2. PRZED BRAMĄ (na zamku kręcono "Zemstę" z Romanem Polańskim)

3. NA DZIEDZIŃCU



4. PARK MINIATUR (zdjęcie zrobione z najwyższej baszty na największym ZOOMie)
Ogrodzieniec to była nasza ostatnia stacja tego dnia, ale właśnie w trakcie rycerskich pokazów znowu zaczęło padać. Było już przed 18, a trzeba było znaleźć nocleg, obojętnie jaki, pomimo przemoczenia byliśmy gotowi nawet na namiot. Zapukaliśmy do kilku drzwi, ale na jedną noc mało kto przyjmuje (w dodatku że po nas sporo trzeba było by sprzątać, a na pewno wycierać podłogę). W końcu JEST! Jeden poczciwy gospodarz zgodził się nas wziąć pod dach, w dodatku całkiem godziwy i jak się okazało, najlepszy nocleg na naszej trasie. Prysznic, kuchnia, grzejniczek, a w dodatku TV!!! Pełen wypas ;) Do późna oglądałem kabarety leniwie sącząc piwko. Starałem się przeciągnąć tą noc, bo wiedziałem, że rano trzeba ruszyć w bój bez względu na to, jaka będzie pogoda...

5. EWELINA KIPKA VS ZJEBANA POGODA