"Nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku" - Gautama Siddhartha Budda
środa, 29 maja 2013
Szlak Orlich Gniazd - RELACJA część 2
Pobudka około 8 rano. Poranek do najcieplejszych nie należy, w dodatku słychać jak wiatr złowróżbnie ślizga się po tropiku. Rozchyliłem niepewnie płachtę wejściową i zobaczyłem, że dzień będzie wietrzny i bury, i nie uda nam się aktywnie opalić... ale choćby nawet grad z nieba leciał, to wstać trzeba.
Pozakładaliśmy na siebie wszystkie warstwy termoizolacyjne i zwinęliśmy nasz "wigwam". Później nieśpieszne śniadanie. Wszyscy byliśmy jacyś tacy bez życia. Ledwo woda zagotowała się na turystycznej kuchence, z burych obłoków zeszła ulewa ;( No to pięknie. Dziewczyny mówią: "poczekajmy aż przestanie" - no to czekamy, a czas ucieka... Wiem, że swoje musimy dzisiaj przejechać i długo czekać nie możemy,
Póki co siedzimy i patrzymy jak cały jurajski świat tonie w deszczu. Takie siedzenie pod altaną kiedy zimno, pada i wieje trochę nas wyziębiło, wiec jeszcze na moment chcieliśmy schronić się w miejscowym bufecie i wypić go gorącej kawie na rozgrzanie. Już żadne z Nas nie miało nadziei, że w ogóle przestanie dzisiaj padać, więc kiedy tylko ulewa zelżała, załadowaliśmy dobytek na rowery i jazda!
Nie ujechaliśmy chyba nawet kilometra kiedy wszyscy solidarnie byliśmy przemoczeni do ostatniej suchej nitki. Największy problem pojawił się z sakwami dziewczyn - nie były nieprzemakalne, więc automatycznie cała ich zawartość zaczęła przesiąkać. Jedynym ratunkiem okazały się zwykłe worki foliowe, ale trochę za późno na to wpadliśmy...
Z racji, że byliśmy w plecy z czasem i drogą, a humory były raczej średnie, pod Zamkiem na Pieskowej Skale zrobiliśmy tylko pamiątkowe foto (nie mieliśmy ochoty brać się za zwiedzanie gonieni presją czasu).
Dalej jedziemy asfaltową drogą w stronę Olkusza, tam małe zakupy, chwila przerwy i wjeżdżamy na właściwy czerwony szlak rowerowy (do tej pory jechaliśmy za szlakiem pieszym, ponieważ rowerowy omija Ojcowski Park Narodowy). Przed nami kolejne orle gniazdo - Rabsztyn.
Cały czas pada, wody mamy już po dziurki w nosie. Wprowadzenie objuczonych rowerów na wzgórze na którym znajdują się ruiny, okazało się nie lada sztuką. Same ruiny, prawdopodobnie z powodu złej pogody, były tego dnia zamknięte. Jak na złość! Mieliśmy kolejny zamek ominąć tak po prostu bez zwiedzania? Odezwała się we mnie ułańska fantazja ;) Pomimo ogromnego (trudnego do pominięcia) zakazu jurajskiej grupy GOPR, zacząłem wspinać się po wapiennych skałach na mury, okazało się, że ze skał można fragment przejść na najwyższą basztę zamku, ale dziewczyny nie chciały podjąć ryzyka. Znalazłem inne rozwiązanie, choć w realizacji wyglądało dość komicznie ;) Wspiąłem się na najniższy fragment muru (ok. 2m) i zacząłem wciągać dziewczyny do góry. Tak, tak... włamaliśmy się! Co sobie o Nas Ślązakach teraz pomyślą? Nie trzeba było długo czekać, aż inni turyści pójdą w nasze ślady, i za chwilę po zamkowych ruinach spacerowała spora grupa turystów.
Kilka pamiątkowych fotek (dowodów zbrodni) zdobycie wierzchołka zamku i spadamy ;)
Deszcz jeszcze przybrał na sile, a przeprawa przez las, sprawiła, że hamulce zabłociły się i przestały spełniać swoją funkcję.
Dojechaliśmy do kościoła w Jaroszowcu (pw. NMP Wspomożenia wiernych). Staliśmy przed wejściem głównym i zastanawialiśmy się na co jeszcze dzisiaj mamy siły. Kilka spojrzeń na mapę, posilenie się "suchą kromą" (z powodu braku masła zrobiliśmy na drogę Baaardzo suchy prowiant, który rósł w ustach i stawał w gardle :)). W końcu decyzja zapadła i była ona stanowcza - musimy dojechać tylko do Bydlina i tam poszukać noclegu, najlepiej takiego, gdzie będzie można w jakiś sposób szybko wysuszyć cały przemoknięty bagaż.
Wjechaliśmy na drogę główną, już chyba do końca tej trasy nikt się do nikogo nie odzywał i jechaliśmy w dość sporych odstępach. Dalsza droga była bez przygód, nuda, cały czas tylko pada i pada, koła roweru bryzgają na mnie błotem - wszystko już mi jedno, Bydlin już niedaleko...
Dojechaliśmy. Z daleka widziałem tabliczkę z nazwą wsi. Teraz jakaś agroturystyka, namiot dzisiaj odpada bo leżąc w mokrych ubraniach, w mokrych śpiworach załatwimy się na amen. Ku naszemu zdziwieniu nigdzie przy głównej drodze nie ma jakiejkolwiek agroturystyki, nikt nie oferuje noclegów! Czyży turyści omijali to miejsce?
Jednak udało nam się znaleźć nocleg w nienajgorszych warunkach. Bydlin zaoferował nam gościnę w pawilonie sportowym LKS Legion. Pokoje pachniały PRL-m, ale co tam skoro jest łazienka, ciepła woda, i również PRL-owski grzejniczek, który dzielnie pracował przez całą noc.
Niemal od razu po całym pokoju porozkładaliśmy przemoczone rzeczy, na grzejniku urosła istna piramida ubrań, nad którą cały czas trzymaliśmy kontrolę. Nastawialiśmy budziki na "warty", co dwie godziny jedno z nas wstawało, aby zdjąć wysuszone rzeczy i założyć mokre. Ja miałem ten plus, że mokre miałem tylko ubrania w których jechałem. Jako, że zamiast sakw, miałem 45 l plecak z porządnym deuterowskim raincoverem, zawartość mojego plecaka była sucha, toteż kiedy dziewczyny suszyły swoje ciuchy, do ubrania porozdawałem im swoje.
Dzień był męczący, szybko położyliśmy się spać, ale przez całą noc słyszeliśmy tylko uderzenia kropel deszczu o szyby i blaszany parapet. Ten niepokój i obawa, że jutro wcale nie będzie lepiej...
niedziela, 19 maja 2013
Szlak Orlich Gniazd - RELACJA cz.1
Już dwa tygodnie jak zakończyła się ta nasza fortunna/niefortunna rowerowa wycieczka po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Z pewnością wyprawa wiele nas nauczyła i dała sporo do myślenia. Każdy z Naszej Wspaniałej Trójki miał swój kryzys na trasie. Jedni wcześniej, drudzy pózniej. Teraz mogę przyznać szczerze, że nie wierzyłem, że uda nam się pokonać tą wymagającą ale jakże piękną (przy pogodzie) trasę... I po części miałem rację...
DZIEŃ 1
Jest godzina 03:00 w nocy, dzwoni budzik, piję szybką kawę, ładuję 40 litrowy plecak na ramiona i schodzę do piwnicy. Rower strasznie "zgrzypi". Co prawda przeszedł gruntowny remont na początku marca, ale serwisant i tak nie obiecywał cudów, z tego co mówił to suport mógł się posypać w każdej chwili. Wiedziałem więc na co się pisze, i że prawdopodobnie poniosę konsekwencje mojej decyzji. Jadę na starym, stalowym auchanowskim góralu licząc się z tym, że to będzie jego ostatnia droga.
Po 20 minutach pedałowania dotarłem na Wirek Padarewskiego (Ruda Śląska). To miejsce naszego spotkania, tutaj mamy rozpocząc tą mordęgę. Chociaż strasznie wieje, jest ciemno, a całe miasto jeszcze słodko śpi, nikt nie zrezygnował i wszyscy stawili się na określoną godzinę, choć nastroje do szczególnie bojowych nie należały.
No to na drapiące gardło jeszcze eukaliptusowy cukierek, pamiątkowe foto i możemy ruszać w kierunku Chorzowa, skąd pociąg zabierze nas do Katowic.
Po 10 minutach pierwsza górka "koło Kauflandu" :)) "Rezygnujemy!", "Ja nie dam rady", "To Wy jedźcie ja tu poczekam" - stęki, jęki i chociaż mówione przez żart, to każde z nas naprawdę zaczęło się zastanawiać czy damy radę.
Wjechaliśmy do uśpionego Chorzowa i zaczęło robić się jasno. Pociagi oczywiscie kursują jak w dni wolne, więc trochę posiedzimy na obskórnym dworcu. Po kilku bułkach (pierwszym posiłku tego dnia) pociag podjechał - wtoczył się leniwie ciągnąc kilkanaście wagonów z przedziałami pełnymi ciszy i spokoju.
Oczywiście było by zbyt pięknie... pomimo tego, że uprzejma pani w dworcowej kasie poinformowała nas, że pociąg umożliwia przewóz rowerów i odjeżdża z peronu 1-go, to w rzeczywistości pociąg ani nie posiadał żadnego większego przedziału na przewóz jednośladów, więc stłoczyliśmy 3 rowery w wąskim przedsionku między przedziałami, ani nie odjeżdżał z peronu 1-go tylko z 2-go, co wiązało się z tym, że jako "murzyn" tej wyprawy musiałem w ułamku sekundy wszystkie trzy rowery przenieść po schodach na dół, a potem do góry na właściwy peron. Forma była... Siła też ;)
Na szczęście do Katowic było 5 minut więc długo nie musieliśmy siedzieć stłoczeni jak sardynki. Teraz z Katowic do Krakowa, żeby tam wskoczyć już na właściwy szlak, ale znowu przychodzi nam czekać...
...ale tym razem czeka się przyjemniej - stołujemy się w dworcowym McDonaldzie usprawiedliwiając się, że przez najbliższe dni i tak spalimy całą masę kalorii.
Pociąg relacji Katowice - Kraków pełen był rowerowych pasjonatów. Wszyscy ruszali w Jurę na majowy weekend. W ostatnim przedziale (przeznaczonym na przewóz rowerów) można było urządzic istny przegląd firm rowerowych i najnowszego osprzętu: Scott, Merida, Kross no i nasze trzy "heble" ;) Już na początku - nim koduktor zagwizdał na odjazd - musieliśmy zbiorowo dokonać pewnych logistycznych usprawnień, bo jedni wysiadają wcześniej i mogą nie zdążyć odgrzebać swojego roweru spod całej sterty powywracanych na siebie. Koniec końców rowery zostały ustawione według kolejności wysiadania pasażerów - nasze na samym końcu, wysiadamy dopiero na stacji Kraków Łobzów.
Jesteśmy w Krakowie. Pogoda w dalszym ciagu ponura, ale Nam po podróży pociągiem zrobiło się jakoś weselej. Opuściły Nas obawy, w końcu co będzie to będzie, damy radę!
Nie wiem dlaczego liczyliśmy, że już na dworcu napotkamy na jakieś ślady szlaku, w ruch poszła mapa i... już na wstępie trochę się pogubiliśmy - Park Krowoderski był, przejazd kolejowy był, ulica i osiedle Łokietka były... ale skąd mogliśmy wiedzieć, że ta ulica ciągnie się w nieskończoność i pojechaliśmy w przeciwną strone? Uświadomił nas pewien elegancki jegomość, który chciał nas od razu poprowadzić przez drogę szybkiego ruchu prosto do Olkusza ;) Grunt, że uświadomiliśmy sobie błąd i zawróciliśmy. Doszliśmy również do wniosku, że na turystycznych mapach przydały by się też nazwy ulic, bo znacznie ułatwiło by to poruszanie się po mieście. Nim jednak bezczelnie wjechalismy na czerwony szlak coś trzasnęło! Przeraźliwy odgłos rozpruwanego materiału! Pierwsza para spodni jednej z uczestniczek zakończyła swoją przygodę ;) Tak, na rowery to jednak najlepsza jest lycra. Spodnie czeka wizyta u krawca, a my jedziemy dalej, w doskonałych chumorach bo oczywiście ową osobę musieliśmy godnie wyszydzić i trochę śmiechu z tego było ;)

Długi kawałek jechaliśmy asfaltówką trzymając się zasady (która w trakcie tej wyprawy okazała się byc złotą), że nie ma co na upartego szukać czerwonych znaczków szlaku, tylko kierować się od razu na miasto czy atrakcję, bo przeważnie tam znajdują się skrzyżowania szlaków, i bogato uposażone w informacje tabliczki. Zaraz jak podjęliśmy decyzję pojawiła się pierwsza tabliczka, tylko że ze szlakiem żółtym prowadzącym do Fortu "Pękowice". Nasz czerwony szlak również biegnie przez ten fort, więc śmiało wjeżdżamy na szlak żółty, który doprowadzi nas do celu. Nim jednak nas doprowadził, to WPROWADZIŁ nas w najprawdziwsze pole. Jechać rowerem ledwo się dało. Jakieś chaszcze, rzeczne koryta... to na pewno nie był szlak rowerowy. Tym sposobem doprowadziliśmy "maszyny" do kolejnej asfaltówki, gdzie już za zakrętem zobaczyliśmy pierwszy na naszej trasie czerwony znak Szlaku Orlich Gniazd. "Panie i Panowie jesteśmy we właściwym miejscu!" Teraz wydawało nam się, że już tylko wystarczy podążać na czerwonymi kreseczkami i w ten sposób dojedziemy do celu - jakie to było naiwne myślenie...
Pokonaliśmy parę górek i kilka zjazdów, potem zdaliśmy sobie sprawę, że od paru ładnych godzin nie robiliśmy żadnej przerwy. Pomimo majowego weekendu znaleźliśmy pewien uroczy otwarty sklepik, z krzesełkami przed wejściem i widokiem na stary, drewniany kościół. Kupiliśmy lody - które uległy natychmiastowej konsumpcji - no i zapas piwka dla "murzyna" na wypadek gdyby po drodze, czy w miejscu docelowym, nie było tego szlachetnego napitku.
Teraz przed nami Ojcowski Park Narodowy. Zaczął się las - gęsty i pachnący świeżością. Mijało nas coraz więcej rowerzystów - przecież nie tylko my chcemy zaliczyć najatrakcyjniejszy polski szlak. Później to my zaczęliśmy mijać coraz więcej, coraz atrakcyjniejszych, coraz bardziej majestatycznych wapiennych skał. Właśnie te wapienne skały to ostoja Jury i jej znak rozpoznawczy. Przed Ojcowem na szlaku roiło się od turystów, zważajac na brak dobrej pogody, trochę nas to dziwiło, ale jak się później okazało, przy zamku w Ojcowie turystów było jeszcze więcej. Jak widać Nas Polaków nic od turystyki nie powstrzyma! ;)
Jako, że każdy z naszej trójki był już w owianej legendą Grocie Łokietka, zdecydowaliśmy, że zwiedzimy nieco dalej położoną Jakinię Ciemną. Trochę speleologi uatrakcyjni naszą wycieczkę, a nogom choć na chwilę pozwoli odpocząć. Wejście do Jaskini Ciemnej znajduje się na wzgórzu, na które szybko należało się wspinać, bo lada moment miała wyruszyć nasza grupa z przewodnikiem, a następna dopiero za godzinę - szkoda czasu. Spięliśmy pośladki i udało się zdążyć przej otwarciem bramy prowadzącej do wnętrza jaskini. Sama Jaskinia nie była ani wielka ani majestatyczna jak choćby Jaskinia Lodowa na Słowacji, ale za to zwisające "makarony", "wiry sufitowe" i najmniejsze nietoperze w Europie robiły wrażenie ;)
(ciekawskim polecam http://www.ciemna.ojcow.pl/)
Zwiedzanie się skończyło, i trzeba było ruszać dalej. Nie zostało nam juz wiele do przejechania na ten dzień, ale jeszcze kawałek trzeba było przejechać nim znowu zrobi się ciemno. Następny przystanek - Zamek w Ojcowie. Pierwsze Orle Gniazdo na trasie. Na terenie ruin zorganizowano jedną czy dwie wystawy z makietammi zamku i jego historią, ale po za tym, można było jedynie usiąść na ławeczce i patrząc na sypiące się mury niegdyś świetnego zamku, pokontemplować nad sensem życia, jego kruchością i przemijającym czasem - "Co zobaczymy i przeżyjemy to Nasze!". Zgodnie z legendą zamek został wzniesiony przez Kazimierza Wielkiego, który na pamiątkę walki o tron krakowski swojego ojca Władysława Łokietka, który znajdywał schronienie w okolicznych jaskiniach, nazwał go pierwotnie Ociec u Skały. Nazwa z czasem przekształciła się w Ojców (http://pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_w_Ojcowie).


Skoro odpoczęliśmy podczas przechadzki po zamku, możemy ruszać na ostatni etap, którym jest pokonanie drogi do odnowionego Zamku na Pieskowej Skale i słynnej Maczugi Herkulesa. Po drodze jeszcze osobliwa Kapliczka "Na Wodzie" św. Józefa Robotnika wzniesiona nad dwoma brzegami potoku Prądnik - jeśli wierzyć legendzie to podobno kapliczka została tak wybudowana, aby ominąć cesarski zakaz budowania na ziemi ojcowskiej.
Stąd już kawałek. Kilka zakrętów i już widać czubek wieży Zamku na Pieskowej Skale. Później wyjeżdżamy na prosty odcinek drogi i już widzimy zamek w całej okazałości wraz z maczugą Herkulesa, która sterczy niczym strażnik budząc pewne dwuznaczne sojarzenia ;P
Wspólnie zadecydowaliśmy, że jedyne co nas teraz interesuje to odpoczynek, coś ciepłego na ząb i w końcu sen. Niech tyłek też odpocznie od siodełka, a barki od plecaka. Zamek będziemy zwiedzać jutro rano... przecież nie ucieknie...
Noclegu nie mieliśmy zarezerwowanego, za to cały czas wiozłem ze sobą trzyosobowy namiot Fjorda Nansena z obszernym przedsionkiem (niby na rowery, ale jeżeli byśmy je tam wstawili to wychodząc w nocy z sypialni ktoś mógłby się zabić). Należało jedynie znaleźć odpowiednie miejsce do biwakowania. Nie szukaliśmy długo - jeden z plakatów pod wzgórzem zamkowym informował o znajdującej się w pobliżu Agroturystyce (Agroturystyka Glanowscy Ojców) z całkiem konkretnie zagospodarowanym polem namiotowym (łazienka, prysznic płatny, i bufet z frytkami =D). Już nam się mordy uśmiechały na myśl, że już niedługo zasłużony odpoczynek, ale szlak postanowił jeszcze sprawdzić czy aby napewno się nadajemy aby zasłużyć na miano zdobywców. Przed nami urosła długie i strome wzniesienie, które zdawało się nie mieć końca. Ostre i agresywne pedałowanie dało się trzymać zaledwie przez chwilę, bo potem nogi puchły. Solidarnie wszyscy zeszliśmy z rowerów objuczonych sakwami i innym bagażem, i zaczęliśmy prowadzić nasze rowery niczym wielbłądy przez pustynię, zachowując między sobą odstępy na kilkadziesiąt metrów. To był chyba najtrudniejszy moment w całym tym dniu, i gdyby nie był ostatni, to mógłby w nas podłamać ducha. Z tego jak później rozmawialiśmy wyszło, że właśnie to strome podejście było tym kryzysowym momentem dla Eweliny, chociaż nie dała tego po sobie poznać. Teraz to już tylko kolacja, rozbić namiot i kłaść się spać. Kiedy wszyscy już ułożyli się w śpiworach, namiot długo jeszcze huczał od śmiechów i dyskusji. W sumie tego dnia zrobiliśmy około 40 km. Cel na dzień następny? Byle by tylko dojechać do Bydlina...
wtorek, 14 maja 2013
STOOR made in POLAND
Każdy z Nas - osób aktywnych fizycznie, uprawiających jakiś sport - zapewne docenił już dobrodziejstwa tzw. "drugiej skóry", bielizny termoaktywnej, która zapewnia użytkownikom komfort w trakcie treningów. Większość ma również swoje ulubione marki i materiały. Są zwolennicy tego co dobre z natury np. wełny merino, oraz "synteci" preferujący dzianiny poliestrowe, które w zależności od producenta, szyte są według specjalnych technologi. Zanim załaduję i obrobię fotki z majowych Orlich Gniazd, napiszę wam o odzieży termoaktywnej, która towarzyszyła mi w trakcie całej wyprawy, i której używam przez cały rok w trakcie biegania, jazdy na rowerze, górskich wędrówek, treningów w domu czy na AWFowskiej hali. |
2 lata temu postanowiłem na własnej skórze przetestować, czy rzeczywiście różnica pomiędzy bawełnianym T-shirtem a koszulką z poliestrowych włókien jest taka wyraźna. Wśród setek producentów postanowiłem ograniczyć się do tych, których produkty nie znokautują mnie cenowo - tu od razu odpadła bielizna merino, bo owieczki cenią swoje runo (czołowi producenci Smartwool, Devold). Spośród pozostałych marek należało wybrać jeszcze taką, która wykorzystuje najlepsze materiały, nie każąć płacić bajońskich sum za logo (czyli stosunek cena - jakość), najlepiej żeby produkt nie pochodził z Chin, Wietnamu czy innego Tajwanu. Nie wiem czy wymagałem wiele, grunt że znalazłem coś odpowiedniego... Odzież termoaktywna marki STOOR, to 100% polski produkt, wyprodukowany przez polaków i dla polaków, którą już docenili młodzi polscy sportowcy. Stoor korzysta głównie z dwuwarstwowej bakteriostatycznej dzianiny MerylSkinlife, dzianiny AthleNET™ chroniącej przed promieniowaniem UV, nieco grubszej UltraTerm100, oraz THERMOACTIV230 do produkcji bluz termoaktywnych dla osób bardziej wymagających. Firma Stoor pogrupowała swoje produkty na sześć kategorii: BIOline (z dodatkiem antybakteryjnej srebrnej nitki), Combat (odzież idealna dla myśliwych i wojskowych), Optimal Pro (najbardziej uniwersalne i wszechstronne), Runseries (lekkie, zwiwene do biegania), odzież rowerowa , i bluzy termoaktywne (czyli 2 layer). Taki podział zdecydowanie pomaga w wyborze tego czego potrzebujemy i DO CZEGO tego potrzebujemy! Swoją przygodę ze Stoorem rozpocząłem od "jesiennej promocji" (być może gdyby nie ona nie skusił bym się na ofertę), która polegała na tym, że do każdej bluzy termoaktywnej Stoor Witra dodawano koszulkę AthleNET gratis. Bluza Witra to termoaktywność w każdym calu, ciepło wyprodukowane przez ludzkie ciało zostaje doskonale utrzymywane, zapewniając nam błogi termokomfort, a kiedy zaczynamy się pocić, bluza współpacuje z koszulką i odciąga całą wilgoć od ciała pozwalając jej na odparowanie. Tym samym nie towarzyszy nam uczucie mokrych pleców, dokuczliwie szczególnie wtedy gdy wędrujemy cały dzień w upalnym słońcu z ciężkim plecakiem. Jeśli chodzi o koszulkę to niestety poprzecierała mi się w newralgicznych miejscach (m.in. od pasa biodrowego), za to bluza pozostała do dziś niewzruszona, pomimo że używam jej na okrągło, tu jedynie mógł bym się przyczepić, że "przedłużony tył" jest za mało przedłużony, choć może to spowodowane jest moją wysoką a niezbyt szeroką sylwetką. |
Parę miesięcy później, jako prezent urodzinowy od dziewczyny dostałem Stoor'a z długim rękawem z serii BIOline (czyli ze srebrną nitką, która dzięki właściwościom jonów srebra gwarantuje bakteriostatyczność). Koszulka pomimo rozmiaru XXL była obcisła tak jak lubię (obecnie sporo zrzuciłem i koszulka stała się totalnie luźna, ale i tak jej używam, chociaż swoje funkcje spełnia zapewne dużo gorzej niż gdy była w bezpośrednim kontakcie ze skórą), świetnie leżała i wyglądała naprawdę technicznie. Dzianina faktycznie nie sprzyja rozwojowi bakterii, skąd to wiem? Bo kilkakrotnie koszulkę testowałem podczas kilkudiowych i wyczerpujących wypadów w nasze polskie góry, zdejmując ją tylko do snu. Koszulka pomimo tego, że już sporo potu "przefiltrowała" ciągle utrzymywała neutralny zapach, co w przypadku bawełnianych koszulek było by nie do pomyślenia. Ktoś może zadać pytanie: kto jest aż takim brudasem, że nie pierze ubrań przez kilka dni i chodzi ciągle w tej samej koszulce? Ci, którzy chodzą po górach wiedzą dwie rzeczy: po pierwsze liczy się każdy gram jaki niesie się na plecach, dlatego nie wypycha się plecaka koszulkami na każdy dzień, tylko dwiema czy trzema koszulkami o zwiększonej odporości na "ludzki smród", które są ponad to lekkie i łatwe w utrzymaniu, więc wyprać je możemy nawet bez mydła w górskim, zimnym strumieniu, a po drugie to: czasami pogoda i miejsce, w którym się znajdujemy, uniemożliwia nam nawet najbardziej barbarzyńskie pranie, i można jedynie wtedy poocierać się o sosnowe gałązki i szyszki, aby chociaż przez chwilkę roztaczać wokół siebie woń rodem z samochodowego odświeżacza.
Miesiące mijały i przyszła zima, zaszło więc zapotrzebowanie na bieliznę, która będzie lepiej grzała i chroniła przed odmrożeniem, nie tylko w górach ale i na autobusowych przystankach. Standardowo odwiedziłem stronę internetową Stoor'a i zamówiłem uroczy komplet z UltraTerm100 (koszulka z długim rękawem i wyjątkowo męskie kalesony ;)) Z kalesonami tak to już jest, że większość z Nas raczej ich unika, bo wszyscy kojarzą je z białymi, bawełnianymi, antyseksownymi getrami, których zdemaskowanie może nas publicznie pogrążyć. Nic podobnego. Na outdoorowym rynku mamy obecnie ogromne bogactwo również ciepłych, termoaktywnych kalesonów (getrów), których design jest wyjatkowo sportowy, a wręcz wyczynowy, toteż stojac w samych kalesonach możemy wyglądać jak Usain Bolt w czasie rozgrzewki. Bluza i kalesony Stoor UltraTERM100 są obcisłe, świetnie się dopasowują, i podkreślają sylwetkę. Dzięki wykorzystaniu grubszej dzianiny, której warstwa wewnętrzna jest przyjemnie drapana, a zewnętrzna jest gładka i przyjemna w dotyku, komplet bielizny zabezpiecza nie tylko przed niskimi temperaturami, ale częściowo również przed wiatrem (ale lepiej nie chodzić zimą w samej tylko koszulce i kalesonach ;P). Co do kalesonów, to można ich używać również jako getrów (legginsów) do biegania, gdyż są odpowiednio skrojone i ciepłe, odprowadzają wilgoć, a czarny kolor zapewnia im wielofunkcyjność, więc nikt nawet nie zauważy, że mamy na sobie kalesony. Natomiast górna część kompletu, bluza, towarzyszy mi przez cały rok, kiedy tylko robi się chłodniej, i to nie tylko w trakcie aktywności, ale również jadąc do pracy, na uczelnię, do dziewczyny, a nawet idąc do knajpy na piwo. Niektóre modele bielizny termoaktywnej innych producentów (takich jak: Brubeck, SPAIO, TERVEL) wyglądają jak odzież żołnierzy z kosmosu: specjalne przeszyscia, zgrubienia, wzmocnienia, wyprowadzone na zwenętrzną stronę szwy i kolorystyka. Absolutnie nic nie brakuje tym ubraniom, wręcz przeciwnie, są niezwykle funkcjonalne, i nic w nich nie jest wykonane przypadkowo, ale bielizna taka nadaje się tylko do aktywności, czy ewentualnie do posiedzenia w schronisku czy w bufecie pod stokiem, ale na codzień moglibyśmy się spotkać z drwiącymi spojrzeniami (szczególnie osób niewtajemniczonych w arkana outdoorowej mody).
Tymczasem zima minęła, a ja zakupiłem kolejną koszulkę AthleNET po rozsądnej cenie, która o dziwo nie dorobiła się jeszcze żadnych obtarć. Poliestrowe dzianiny Stoor'a mają jeszcze jedną zaletę, można je długo użytkować, jeśli się o nie dba (impregnaty itp.), nawet latami, ponieważ koszulki nie blakną ani po praniu, ani od słońca, szwy są wytrzymałe i nie podrażniają skóry (chociaż bliskie spotkanie z rzepami mogą je nieco nadwyrężyć). Jak widać z powyższej "recenzji" zaufałem tej marce i póki co się nie zawiodłem. Stoor oferuje porządne ciuchy za ludzką cenę, i może dlatego nie oczekuję cudów, których i tak czasami doświadczam ;-)
Obecnie przypatruje się kolejnej termoaktywnej koszulce, w sam raz na wiosnę, bo producent wypuścił nową, iście kwitnącą linię kolorystyczną, która wyróżni się na szlaku. Nie chcę robić reklamy, bo nikt mi za to nie płaci, ale każdemu aktywnemu gorąco polecam ;)
http://www.stoor.pl
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)