środa, 29 maja 2013

Szlak Orlich Gniazd - RELACJA część 2




Pobudka około 8 rano. Poranek do najcieplejszych nie należy, w dodatku słychać jak wiatr złowróżbnie ślizga się po tropiku. Rozchyliłem niepewnie płachtę wejściową i zobaczyłem, że dzień będzie wietrzny i bury, i nie uda nam się aktywnie opalić... ale choćby nawet grad z nieba leciał, to wstać trzeba.

Pozakładaliśmy na siebie wszystkie warstwy termoizolacyjne i zwinęliśmy nasz "wigwam". Później nieśpieszne śniadanie. Wszyscy byliśmy jacyś tacy bez życia. Ledwo woda zagotowała się na turystycznej kuchence, z burych obłoków zeszła ulewa ;( No to pięknie. Dziewczyny mówią: "poczekajmy aż przestanie" - no to czekamy, a czas ucieka... Wiem, że swoje musimy dzisiaj przejechać i długo czekać nie możemy,



Póki co siedzimy i patrzymy jak cały jurajski świat tonie w deszczu. Takie siedzenie pod altaną kiedy zimno, pada i wieje trochę nas wyziębiło, wiec jeszcze na moment chcieliśmy schronić się w miejscowym bufecie i wypić go gorącej kawie na rozgrzanie. Już żadne z Nas nie miało nadziei, że w ogóle przestanie dzisiaj padać, więc kiedy tylko ulewa zelżała, załadowaliśmy dobytek na rowery i jazda!

Nie ujechaliśmy chyba nawet kilometra kiedy wszyscy solidarnie byliśmy przemoczeni do ostatniej suchej nitki. Największy problem pojawił się z sakwami dziewczyn - nie były nieprzemakalne, więc automatycznie cała ich zawartość zaczęła przesiąkać. Jedynym ratunkiem okazały się zwykłe worki foliowe, ale trochę za późno na to wpadliśmy...

Z racji, że byliśmy w plecy z czasem i drogą, a humory były raczej średnie, pod Zamkiem na Pieskowej Skale zrobiliśmy tylko pamiątkowe foto (nie mieliśmy ochoty brać się za zwiedzanie gonieni presją czasu).
Dalej jedziemy asfaltową drogą w stronę Olkusza, tam małe zakupy, chwila przerwy i wjeżdżamy na właściwy czerwony szlak rowerowy (do tej pory jechaliśmy za szlakiem pieszym, ponieważ rowerowy omija Ojcowski Park Narodowy). Przed nami kolejne orle gniazdo - Rabsztyn.



Cały czas pada, wody mamy już po dziurki w nosie. Wprowadzenie objuczonych rowerów na wzgórze na którym znajdują się ruiny, okazało się nie lada sztuką. Same ruiny, prawdopodobnie z powodu złej pogody, były tego dnia zamknięte. Jak na złość! Mieliśmy kolejny zamek ominąć tak po prostu bez zwiedzania? Odezwała się we mnie ułańska fantazja ;) Pomimo ogromnego (trudnego do pominięcia) zakazu jurajskiej grupy GOPR, zacząłem wspinać się po wapiennych skałach na mury, okazało się, że ze skał można fragment przejść na najwyższą basztę zamku, ale dziewczyny nie chciały podjąć ryzyka. Znalazłem inne rozwiązanie, choć w realizacji wyglądało dość komicznie ;) Wspiąłem się na najniższy fragment muru (ok. 2m) i zacząłem wciągać dziewczyny do góry. Tak, tak... włamaliśmy się! Co sobie o Nas Ślązakach teraz pomyślą? Nie trzeba było długo czekać, aż inni turyści pójdą w nasze ślady, i za chwilę po zamkowych ruinach spacerowała spora grupa turystów.









Kilka pamiątkowych fotek (dowodów zbrodni) zdobycie wierzchołka zamku i spadamy ;)
Deszcz jeszcze przybrał na sile, a przeprawa przez las, sprawiła, że hamulce zabłociły się i przestały spełniać swoją funkcję.
Dojechaliśmy do kościoła w Jaroszowcu (pw. NMP Wspomożenia wiernych). Staliśmy przed wejściem głównym i zastanawialiśmy się na co jeszcze dzisiaj mamy siły. Kilka spojrzeń na mapę, posilenie się "suchą kromą" (z powodu braku masła zrobiliśmy na drogę Baaardzo suchy prowiant, który rósł w ustach i stawał w gardle :)). W końcu decyzja zapadła i była ona stanowcza - musimy dojechać tylko do Bydlina i tam poszukać noclegu, najlepiej takiego, gdzie będzie można w jakiś sposób szybko wysuszyć cały przemoknięty bagaż.



Wjechaliśmy na drogę główną, już chyba do końca tej trasy nikt się do nikogo nie odzywał i jechaliśmy w dość sporych odstępach. Dalsza droga była bez przygód, nuda, cały czas tylko pada i pada, koła roweru bryzgają na mnie błotem - wszystko już mi jedno, Bydlin już niedaleko...

Dojechaliśmy. Z daleka widziałem tabliczkę z nazwą wsi. Teraz jakaś agroturystyka, namiot dzisiaj odpada bo leżąc w mokrych ubraniach, w mokrych śpiworach załatwimy się na amen. Ku naszemu zdziwieniu nigdzie przy głównej drodze nie ma jakiejkolwiek agroturystyki, nikt nie oferuje noclegów! Czyży turyści omijali to miejsce?

Jednak udało nam się znaleźć nocleg w nienajgorszych warunkach. Bydlin zaoferował nam gościnę w pawilonie sportowym LKS Legion. Pokoje pachniały PRL-m, ale co tam skoro jest łazienka, ciepła woda, i również PRL-owski grzejniczek, który dzielnie pracował przez całą noc.
Niemal od razu po całym pokoju porozkładaliśmy przemoczone rzeczy, na grzejniku urosła istna piramida ubrań, nad którą cały czas trzymaliśmy kontrolę. Nastawialiśmy budziki na "warty", co dwie godziny jedno z nas wstawało, aby zdjąć wysuszone rzeczy i założyć mokre. Ja miałem ten plus, że mokre miałem tylko ubrania w których jechałem. Jako, że zamiast sakw, miałem 45 l plecak z porządnym deuterowskim raincoverem, zawartość mojego plecaka była sucha, toteż kiedy dziewczyny suszyły swoje ciuchy, do ubrania porozdawałem im swoje.




Dzień był męczący, szybko położyliśmy się spać, ale przez całą noc słyszeliśmy tylko uderzenia kropel deszczu o szyby i blaszany parapet. Ten niepokój i obawa, że jutro wcale nie będzie lepiej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz