Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sezon 2013. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sezon 2013. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 17 listopada 2013

"Jaki jest Kościelec każdy widzi"


Kościelec wznosi się na wysokość 2155 m n.p.m., co stanowi .... metrów przewyższenia od Hali Gąsienicowej, a .... m od parkingu w Kuźnicach.
Idąc szlakiem... z .... przez Halę Gąsienicową, ujżymy go jako skalną piramidę, dumnie górującą nad dolinami Czarnego i Zielonego Stawu Gąsienicowego. Kościelec zdaje się występwać przed szereg. Chowając za swym grzbietem jedne z najatrakcyjniejszych i najtrudniejszych szlaków w polskiej części Tatr Wysokich jak np. szlak na Świnicę z Przełęczy Świnickiej, czy rozpoczynającą się wymagającym przejściem Zawratu Orlą Perć.

WIDOK NA KOŚCIELEC Z HALI GĄSIENICOWEJ
Nazwa "Kościelec", podobnie jak większość nazw tatrzańskich szczytów, pochodzi z góralskiego nazewnictwa (jakośik trza było nazwać tą górę, u podnóża której wypasały się owiecki). W tym przypadku trójkątny, majestatyczny szczyt skojażył się góralom z dachem, kopułą kościoła. Może i faktycznie jest tu trochę podobieństwa, ale nie znając genezy nazwy, potrafiliśmy doszukać się co najmniej kilku - nie zawsze logicznych - wyjaśnień jej pochodznia.

Jak narazie szczyt góry odwiedziłem dwukrotnie. Za pierwszym razem traktowałem to jako wyzwanie. Brak łańcuchów i znaczna ekspozycja skutecznie podnosiły poziom adrenaliny, a spowodowane słoneczną aurą nagromadzenie ludzi na szlaku stwarzało dodatkowe zagrożenie (pamiętajcie, że oprócz wiary w swoje umiejętności, trzeba wziąć również poprawkę na innych turystów, którzy nie dość, że mogą spuścić nam kamień na głowę, to w razie zagrożenia będą starali się uratować naszym kosztem - niestety mechanizm ludzki tak działa).
Drugim razem, wejście na Kościelec było formą rozgrzewki, która miała zarazem otworzyć mój sezon tatrzański 2013. Tym razem pogoda również nie była najgorsza, ale chmury nisko siedziały, i powyżej wysokości 1700 m n.p.m wspinaliśmy się w "gęstym mleku". Widoków nie było, ale przynajmniej przełożyło się to na niewielką liczbę turystów oblegającą szczyt, i można było spokojnie posiedzieć, odpocząć i posilić się, zrazem delektując się satysfakcją z odbytej wycieczki.

Wszystkim, którzy jeszcze nie mieli okazji zmierzyć się z trasą, polecam szlak niebieski z Kuźnic przez Dolinę Jaworzynki. Jest to latem jeden z najbardziej obleganych odcinków, ale jest to z całą pewnością spowodowane malowniczą Halą Gąsienicową (na której zdjęcia zawsze wychodzą), klimatycznych schroniskiem "Murowaniec", a także prowadzącymi stamtąd szlakami na Kasprowy Wierch, Świnicę, Czarny Staw Gąsienicowy no i właśnie Kościelec. Szlak popularny jest również wśród taterników, dla których schronisko PTTK na Hali Gąsienicowej i kultowa "Betlejemka" to doskonałe bazy wypadowe.
Kiedy już dotrzemy do "Murowańca", najlepiej pozostawić w schroniskowym depozycie wszelki nadbagaż i kije trekkingowe - będą nam tylko przeszkadzać. Odpocznijmy tu trochę, napijmy się herbaty, zafundujmy sobie energetyczną przekąskę, bo przed Nami sporo pracy ;) (Odradzam picie alkoholu w schronisku, szczególnie w większych ilościach. Alkohol sztucznie nas rozgrzewa, sprawia, że mocniej się pocimy i odczuwamy większy dyskomfort. U osób wrażliwszych może spowodować zaburzenia równowagi, lub logiczną ocenę sytuacji).

Opuszczamy schronisko nie zwlekając za długo, bo przecież trzeba jeszcze wejść i zejść!
Ruszamy żwawym krokiem w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego, przy którym znajdziemy się już po 30 minutach (czarny szlak spod schroniska). Nacieszmy oczy niezmąconą i klarowną taflą stawu, po czym wkroczmy na "kamienną siłownię" prowadzącą na przełęcz Karb, tu ruch turystyczny znacznie się przerzedza (naturalna selekcja - wytrwają najsilniejsi!).
KOŚCIELEC DUMNIE GÓRUJĄCY NAD CZARNYM STAWEM GASIENICOWYM
Dlaczego "kamienna siłownia"? Kto był, ten wie, że nieźle puchną mięśnie ud (szczególnie czterogłowy), od pokonywania pnących się wysoko kamiennych stopni. Krótkie przerwy są jak najbardziej wskazane, tym bardziej, że ze szlaku mamy pełny widok na Czarny Staw i grań Orlej Perci. Dopiero tu, z góry widać jak głęboki i intensywny kolor ma staw.

DOJŚCIE NA PRZEŁĘCZ KARB
WIDOK NA DOLINĘ ZIELONEGO STAWU GĄSIENICOWEGO I KASPROWY WIERCH
KOŚCIELEC WIDZIANY Z PRZEŁĘCZY
Wyczerpująca wspinaczka wyprowadza nas na przełęcz Karb, skąd można albo podjąć wyzwanie i zdobyć szczyt, albo zawrócić przez dolinę Zielonego Stawu Gąsienicowego.
Skoro powiedzieliśmy "A" to musimy powiedzieć też "B"! ;)
Szlak od razu zaczyna się stromo, ale przynajmniej nie ma schodów. Idąc kamiennym usypiskiem, radzę patrzeć pod nogi i mieć ręce gotowe do asekuracji, zwłaszcza gdy aura jest wilgotna, lub co gorsza - kiedy pada. Pokryte mokrym mchem kamienie to istna zasadzka na nieuważnych turystów.
Dochodzimy do małego "pseudokominka". W tym miejscu - jak zauważyłem - najwięcej osób rezygnuje, chociaż jest to właściwie jedyna tego typu atrakcja na szlaku. Trzeba pokombinować gdzie położyć rękę, gdzie stopę - jak przy wspinaczce.
Kiedy już nasze dłonie doznały pierwszego kontaktu ze skałą, czas zacząć je mocniej eksploatować. Oto przed nami układają się niezwykle eksponowane, surowe płyty, które zawiodą nas, jedna po drugiej, aż na szczyt. Już wspominałem, że szlak nie posiada żadnych ubezpieczeń (ani w postaci klamer, ani łańcuchów) toteż kroki stawiamy bez zbędnego pośpiechu, asekurując się rękami kiedy to tylko możliwe. Chociaż w wysiłek angażujemy też górne partie ciała, to zmęczenie jest niemal niezauważalne - odrobina adrenaliny, oraz widoki zajmują całą uwagę.
DALEKO W DOLE CZARNY STAW

Do końca szlaku poziom trudności już nie wzrasta, chociaż dla osób odczuwających lęk przestrzeni czy wysokości zabawa dopiero się zaczyna ;)
Na szczycie Kościelca (2155 m n.p.m) jest naprawdę niewiele miejsca. W sezonie letnim, przy dobrej pogodzie może zrobić się tam tłoczno, a co za tym idzie - niebezpiecznie. Najlepiej więc pstryknąć pamiętkową fotkę, uczić "zwycięstwo" odrobiną słodyczy, spróbować ogarnąć wzrokiem ogrom tatrzańskich pejzaży, po czym ustąpić miejsca następnym turystom (ci jednak nie zawsze myślą tak empatycznie).

SZCZYT

WYSOKOŚCIOMIERZ POD SZCZYTEM

Schodzimy. No tak, niby droga ta sama, ale jakby... trudniejsza?
Dokładnie tak jest. Schodzenie ze stromej góry to również walka z prawami grawitacji, łatwiej się poślizgnąć, a ewentualny upadek może się skończyć dopiero na przełęczy, lub - po bajecznym locie - w Czarnym Stawie. Schodzenie to również nieco inna praca nad utrzymywaniem równowagi, oraz inne postrzeganie przestrzenne. Patrząc ze skalnej płyty w dół, droga, którą mamy iść wydaje się niemal pionowa.


Zaobserwowałem, że wśród turystów dominują dwie techniki. Pierwsza to utrzymywanie kontaktu z płytą stojąc przodem do niej: ręce opieramy na solidnych punktach, a nogami wyszukujemy kolejnych możliwości zaczepienia, po czym opuszczamy się na nie.
Druga technika, to ustawienie plecami do płyty. Kontakt dłoni jest słabszy i mniej pewny, ale za to wykorzystuje się oparcie pośladków o skały, co daje większą powierzchnię tarcia, a także - w przeciwieństwie do pierwszej techniki - daje szerszy i mniej skrępowany widok na to co jeszcze przed nami.
Osobiście stosuję pierwszą metodę, ponieważ przy tej drugiej strasznie wycierają się spodnie na tyłku, a użytkowanie większego plecaka jest dość niekomfortowe, bo stale nim zawadzamy.


Cali, zdrowi i uśimiechnięci docieramy do przełęczy Karb, zachęcając wszystkich tych, którzy się wahają, że naprawdę warto podjąć ten trud.
Na koniec warto wspomnieć, że szlak na Kościelec,z racji braku sztucznych ułatwień, jest oznakowany "ryczącą", czerwoną tablicą informującą, że jest to szlak bardzo trudny. Dlatego też wszystkich miłośników chodzenia po górach w trampkach, balerinach czy innych japonkach, gorąco zachęcam do kupienia swojej pierwszej pary butów trekkingowych, które nie tylko zadbają o nasze bezpieczeństwo, ale poprawią również komfort naszej tatrzańskiej wędrówki.



wtorek, 9 lipca 2013

Szlak orlich Gniazd - RELACJA cz.5

Dzień ostatni. Wstaję jako pierwszy i robię ciepłe napoje: każdemu wedle woli kawa lub herbata. Jakie było moje zdziwienie kiedy odchyliłem płachtę wejściową namiotu i zobaczyłem jak leniwe promienie wschodzącego słońca padają na całe pole namiotowe. Na niebie nie było ani jednej chmurki, tylko czysty błękit. Śniadanie liche - dojadamy to co jeszcze nam zostało. Zwijamy namiot. Dziś już nie walczymy ze szlakiem Orlich Gniazd, dziś czujemy się przegrani, i kierujemy się do Zawiercia (najbliższego miasta z dworcem PKP). Nie ma co ryzykować, w jeden dzień i tak do Częstochowy nie dojedziemy, a jutro przecież wszyscy musimy iść do pracy. Winę za nasze niepowodzenie biorę na siebie Ja, na spółkę z pogodą. Zawaliłem rozwalając mój, i tak już średnio sprawny, rower. Z drugiej strony gdyby pogoda dopisywała nam na trasie, bylibyśmy w stanie pokonać dziennie więcej drogi, i być może do całej tej sytuacji na Morsku by nie było.

Przeprosiłem, obrażoną na mnie od wczoraj, Żanetę, okazałem skruchę i milion razy uderzyłem się w pierś. Mogliśmy dalej jechać naszą szaloną trojką w dobrych humorach.
Ruszyliśmy piekną asfaltową drogą, słoneczko świeciło i nagle trzasło, szarpnęło i zgasło... koniec zabawy na dziś (nie wiem czy chociaż kilometr przejechałem). Ponownie ta sama awaria. Nic z tym nie mogę zrobić. Widzę ponownie spojrzenia wiercące mi dziurę w brzuchu. Nie załamuje się. Przed nami 20 km, a ratunku żadnego - poprowadzę rower niczym kulawego przyjaciela. Dziewczynom mówię żeby na mnie nie czekały, niech jadą. Oczywiście postanowiły być solidarne i mnie eskortować, zatrzymując się co jakiś czas abym mógł do nich dojść. To był mój akt pokuty. Tego dnia TO JA miałem kryzys.


Po drodze miałem duuużo czasu aby podziwiać słynne skały Rzędkowickie i wspinaczy przygotowujących się do ich zdobywania, swoją drogą, sam chętnie wziął bym tam udział w kursie wspinaczkowym, więc kto wie, może to będzie jakiś mój cel na przyszłość.

Więcej co tu napisać... droga była monotonna i nic szczególnego się na niej nie wydarzyło. Bardzo szybko udało nam się pokonać tą trasę, dlatego mieliśmy sporo czasu żeby posiedzieć w samym Zawierciu i rozkoszować się promieniami słońca. Polecamy wszystkim ogromne hot-dogi z bufetu na dworcu. Są nieźle napakowane a kosztują tylko 6 zł!!!



Dalej to już droga naszymi kochanymi pociągami - bez przedziałów dla rowerów - do samego Chorzowa, stamtąd jeszcze trochę musiałem podeptać (ok. 10 km).
W sumie przeszedłem 30 km, i nie powiem żeby była to pestka!

Teraz już wszyscy wiemy co oznacza Szlak Orlich Gniazd, jest naprawdę piękny i warty zwiedzenia, nie ważne czy rowerem, czy pieszo. Każda forma aktywnosci niesie ze sobą pewien specyficzny wachlarz przygód i niespodzianek. Osobiście zraziłem się nieco do rowerów, sprzęt jest zawodny, nie ma to jak porządne treki ;) Mimo to liczymy, że jeszcze w tym roku uda nam się jeszcze wrócić na jurajski szlak i dokończyć go, od momentu w którym został brutalnie przerwany...


                                                                             KONIEC

 A oto krótka relacja fotograficzna :) [aktualizacja 19.11.2013r.)
 http://www.youtube.com/watch?v=Y3mbKYANtJ4

wtorek, 11 czerwca 2013

Szlak Orlich Gniazd - RECENZJA część 4

Świt już tradycyjnie zapukał kroplami deszczu w balkonowe drzwi. Jak ciężko było wstać i rozstać się z wygodnym łóżkiem?! Zwijamy nasz "burdel". Na śniadanie jajecznica i świeże bułeczki, które konsumowaliśmy przy akompaniamencie telewizji śniadaniowej. Jeszcze tylko prognoza pogody (lecą wyzwiska pod adresem prezentera - jakby ten cały potop był jego sprawką) i pożegnawszy poczciwego gospodarza ruszamy w świat. Trochę nudnawa robi się ta nasza jurajska epopeja: ciągle tylko pada i pada, my mokniemy, a przed nami szarość asfaltu. Jednak ten dzień, jak się później okazało, miał wcale do nudnych nie należeć...


Plany na ten dzień? Jak zwykle ambitne: zamek w Morsku, Mirów, Bobolice. Łapiemy drogowskazy na Morsko. Droga nie należy do ciężkich. Pogoda ciągle ponura, ale ulewy nie ma. Monotonnie, ale radośnie i wesoło, mijamy kolejne kilometry (które łapał by również licznik rowerowy Żanety, gdyby nie zepsuł się już pierwszego dnia). Jedziemy głównie z górki, cały czas asfaltówką, później fragment przez las. Są drogowskazy, jesteśmy już prawie u celu... PRAWIE!

Chociaż znajdowaliśmy się w Morsku, to drogę na sam zamek pomyliliśmy. Dlaczego? Bo wszystkie znaki wskazywały dojazd do "Ośrodka wypoczynkowo-rekreacyjnego Morsko", a nie do ruin zamku. Dopiero od pewnej rodziny turystów dowiedzieliśmy się, że ów Ośrodek wykupił tereny zamku i są one teraz jego częścią. Zawracamy. Za pomyłkę, i piękny odcinek zjazdowy, musieliśmy słono zapłacić. Prowadzimy rowery pod górkę. Wiemy dokąd, doskonale wiemy, w którym miejscu popełniliśmy błąd. Kiedy robi się takie "dwa kroki w tył" (szczególnie pod górkę") to zawsze działa deprymująco.

Przez leśny odcinek wjeżdżamy na tereny zamku, a raczej ośrodka, bo zamek ledwo widać. Za to ośrodek jest spory, dobrze zagospodarowany i nie sposób go ominąć. Pierwsze co, to ruszamy do tamtejszego bufetu. Pora obiadowa, więc musem jest aby "wrzucić coś na ruszt" i zregenerować fizyczne i psychiczne siły. Na ogień poszły (chyba najtańsze w karcie) naleśniki z nutellą ;) Taki bardziej deser... ale kto wtedy bardziej niż my potrzebował sporej liczby kalorii???


Skoro talerze były już puste, wylizane do ostatniej kropli czekolady, idziemy na zamkowe mury. Znowu: pstryk fotka, pstryk, pstryk... to na schodach, to z zamkiem w tle. Lichy ten zameczek, ale w kolekcji muszą być wszystkie zaliczone. Przespacerowaliśmy się do rowerów, zabraliśmy kubki i herbatę, i w celu jej przyrządzenia, usytuowaliśmy się w wolno stojącej altance na terenie campingu. Znowu jemy chipsy, batony (jeszcze tylko McDonalda brakuje xD). Niezdrowo, bardzo NIEZDROWO!





 Popas był obfity i bardzo rozleniwiający. Nie ma co, trzeba ruszać! Do Mirowa nikt nas "na barana" nie zaniesie. Wróciliśmy na oznakowany szlak... hmm ale ten szlak był taki dłuuuugi i wiódł od zamku serpentyną w dół, i na pewno zejście nim zajęło by nam duuuużo czasu... dlatego rzuciłem głupi pomysł, aby sprowadzić rowery stromym (acz znacznie krótszym) stokiem, zimą intensywnie eksploatowanym przez jurajskich narciarzy. Wcale nie spodziewałem się, że ktoś zaakceptuje mój pomysł, a tu nagle taka bezdyskusyjna aprobata. No to idziemy. Strasznie ciężko prowadzi się rower kiedy grawitacja mocno ciągnie w dół, i trzeba mocno i stanowczo stawiać kroki, hamować łydkami, aby objuczony rower nie pociągnął nas w dół. Byliśmy już w połowie stoku, kiedy to coś "rogatego" usiadło mi na ramieniu i szeptało jadowicie: "Zjedź z górki! Czemu nie zjechać? Przecież to taka mała górka". Szatański jad w momencie na mnie zadziałał. "Chcesz zjechać? Masz niesprawny rower!" - Żaneta odezwała się jako głos rozsądku, ale było za późno. Już siedziałem na rowerze i jedynie zwolnienie hamulców dzieliło mnie od szaleńczej jazdy w dół. Puściłem. Ruszyłem w dół, od razu z prędkością która uniemożliwiała użycie pół-sprawnych hamulców. Wjechałem w kamienie... zaczęło mną trząść. Starając się ominąć agresywne wyboje wpakowałem się niemal centralnie na spory, wystający wapienny kamulec. Usłyszałem metaliczny trzask, potem strzelanie łańcucha, zablokowało mi pedały... zacisnąłem ręce mocno na hamulcach, ale efektu nie było. W końcu zablokowało się również tylne koło i z całym rowerem gruchnąłem na ziemię, orząc przy okazji jeszcze kawałek zbocza...
Też mi się zachciało downhillu ;-[

Nim dziewczyny doszły do mnie na dół, ja już rozłożyłem warsztat i rozkładałem przerzutkę i piastę na części pierwsze. Przyczyna awarii? Tylna przerzutka uderzyła o wystający kamień i wepchnęło ją między szprychy tylnego koła, pokrzywiło zębatki w przerzutce i wciągło łańcuch. Wiedziałem, że w takich polowch warunkach nie dam rady tego naprawić, miałem tylko klucze imbusowe i kilka płaskich, ale nie miałem żadnych elementów zapasowych, ani niczego czym mógłbym chociaż wyprostować pogięte zębatki. Cały mechanizm wyglądał tragicznie. Serwis rowerowy? Nawet o nim nie myślałem wiedząc w jakim "zadupiu" jesteśmy. Przed nami Podlesice, priorytetem jest tam dotrzeć i poszukać ewentualnej pomocy. Dziewczyny nie odzywały się do mnie. Widziałem że obie (a w szczególności Żaneta) są strasznie na mnie wkurzone. Pojechały przodem, a ja ruszyłem za nimi żwawym krokiem prowadząc rower. Nie pamiętam jak długa była ta droga, byłem pogrążony w myślach i w poczuciu winy. Wyszliśmy z lasu zbliżając się do jakiejś drogi. U wylotu lasu była baza szkoleniowa jurajskiego oddziału GOPR i obóz surwiwalowy, grupa młodzików sprzątała tam pogorzelisko. Zwróciłem się do nich o pomoc. Nikt z nich serwisantem nie był, ale pomoc mi zaoferowali. Ich główno-dowodzący, starszy jegomość (chyba gospodarz ośrodka), zaproponował mi masę narzędzi, w tym genialne kleszcze samozaciskające. Udało się trochę wyprostować zębatki i całą przerzutkę ustawić we właściwej pozycji. Podziękowałem serdecznie i odjechałem delikatnie naciskając na pedały, aby znowu nie zerwać mechanizmu.

Zapomniałem dodać, że w czasie kiedy ja naprawiałem rower, dziewczyny pojechały do najbliższej wioski szukać otwartego sklepu, żeby kupić coś na obiad. Poczekałem na nie koło drogi. Plany aby tego dnia zwiedzić jeszcze i Mirów i Bobolice zostały spalone, a tym samym spalone zostały plany, aby dokończyć cały Szlak Orlich Gniazd. Tak długo czekaliśmy na ten wyjazd i tak się do niego przygotowywaliśmy, a ja wszystko spieprzyłem, i to prawie na mecie.
Dziewczyny dojechały i ruszyliśmy razem w stronę Podlesic. Przez cały czas panowała zatruta atmosfera milczenia, i niewypowiedzianych zarzutów.
W Podlesicach znaleźliśmy nocleg na polu namiotowym w Ośrodku Jurajskim. Całkiem dobrze zagospodarowane pole namiotowe, z czyściutkimi łazienkami i bufetem. Rozbiliśmy namiot. Rowery zostawiliśmy pod drzewem. Zjedliśmy spaghetti. I tak w milczeniu nadszedł wieczór przynoszący wiele myśli, niedający rozgrzeszenia.



A oto "tubylcy" spotykający się na "majowym"(zdjęcie z super-ukrytej kamery :))






czwartek, 30 maja 2013

Szlak Orlich Gniazd - RELACJA częć 3

Poranek w Bydlinie. Wstajemy. Za oknami widzimy krajobraz po ulewnej nocy. Niezbyt to zachęcające. Rowery całą noc stały w przedsionku, inaczej były by totalnie mokre. Kiedy kolejno wyjeżdżałem z nimi na plac, aby dokonać ich przeglądu w świetle dziennym, zauważyłem, że na łańcuchach pojawiło się sporo rdzy (rowery należało wytrzeć do sucha po rajdzie poprzedniego dnia). Na szczęście była to rdza, którą wystarczyło zetrzeć palcem, właściwie były to "zaczątki rdzy". Hamulce były zabłocone. Wykręciłem je, wyczyściłem i ponaciągałem linki hamulców - niestety nastąpiła tylko niewielka poprawa. Klocki hamulcowe w dwóch rowerach nadawały się do wymiany. Nikt nie zabrał ze sobą zapasowych klocków (z części zapasowych to właściwie mieliśmy tylko dętki), a po drodze serwisu rowerowego raczej nie znajdziemy, a nawet jak by się już jakiś znalazł, to raczej wątpliwe, że byłby czynny w długi, majowy weekend. Musimy sobie jakoś radzić z wykorzystaniem tego co mamy.

Wyjechaliśmy późno - nikt nie przewidział, że tyle zejdzie na naprawę usterek. Kilometr, może dwa, dalej, już zatrzymywaliśmy się, aby przyjżeć się ruinom zamku-świątyni w Bydlinie (naprawdę mało zostało z tych ruin). Jakby kogoś interesowało, to zaraz na przeciwko wzgórza, na którym znajduje się zamek, znajduje się cmentarz legionistów z 1914 roku. Ruiny skąpe, więc ja tradycyjnie wspinam się na mury, robimy kilka fotek dla potomności, i jedziemy dalej. Jest dobrze, bo chociaż słońca nie ma, to przynajmniej nie pada (już spadły nasze wymagania co do tej "kozackiej" ekspedycji :))

Wkrótce wjeżdżamy w las. Korzenie, piach, grząska ziemia, rozległe kałuże... naprawdę ciężko jechało się w takim terenie, w dodatku hamulce szybko uległy ponownemu zabłoceniu. Znowu hamować trzeba było stopami. Parę razy zjazdy były tak strome i ekstremalne, że widząc jak dziewczyny zjeżdżają - najpierw z piskiem zachwytu, później z przerażenia - włos jeżył się na głowie. Jeden taki zjazd o mało nie zakończył się kraksom pędzącej ze wzgórza Żanety z Ewą, która już zatrzymała się na dole (serce tak mi waliło, że nie pamiętam nawet co się stało, że Żanecie udało się ominąć Ewę i jakoś zatrzymać kilka metrów dalej).

Ta chwila nerwów wymusiła na nas odpoczynek, musieliśmy ochłonąć. Potem znowu zająłem się hamulcami w rumaku Żanety, chociaż według mnie to była syzyfowa praca. Po łuku Isostara i w drogę... Mży, siąpi, znów ulewa. Jasna cholera! Mieliśmy wtedy naprawdę dość! W ciągu jednej, krótkiej chwili pojawiły się rzeki błota, i jechać na rowerze wręcz się nie dało. Mamy to gdzieś przeczekać? A co jak nie przestanie? Jedziemy do Smolenia, w razie czego tam odpoczniemy, zjemy i przeczekamy. Na nasze szczęście zamek Smoleń nie był daleko, wystarczyło wyjechać z tego przeklętego lasu i przejechać przez fragment wioski. Przed parkingiem stały dwie dość obszerne, ZADASZONE wiaty - idealne, żeby przeczekać jakiś czas. Rozłożyłem szybko kuchenkę i zrobiłem herbatę. Poszły też chipsy zarezerwowane na czarną godzinę - dlaczego mamy sobie odmawiać przyjemności?


Na zwiedzanie zamku wybrałem się tylko Ja i Żaneta. Ewa postanowiła stoczyć mentalną walkę z deszczem, i chyba próbowała znaleźć sens w tej wyprawie. Ruiny zamku w Smoleniu były obszerniejsze od tych w Bydlinie, zachował się tu spory fragment murów, studnia i prawie cała baszta. Moim zdaniem zamek jak najbardziej nadaje się do odrestaurowania.

 Wróciliśmy do Ewy. Jedziemy, nie ma na co czekać. Deszcz póki co dał za wygraną, ale kto wie na jak długo. Następny cel - ikona północnej części Jury krakowsko-częstochowskiej - Ogrodzieniec, a konkretniej ruiny zamku w Podzamczu. Mimo, że pogoda była paskudna, to ruch turystyczny przy zamku zdawał się kwitnąć. Wszystkie stragany rozstawione w najlepsze: tu sprzedają podpłomyki, tam plastikowe mieczyki, tam kamienie wyrwane z zamkowych murów (albo z czyjegoś skalniaczka :P), tam znowu kiełbaska z grilla, tam oscypki prosto z Podhala. Sporo było rowerzystów, w grupach większych, lepiej zorganizowanych, z lepszym sprzętem, no cóż, my w każdym razie na pewno wyglądaliśmy na zaprawionych w boju turystów, którym byle deszczyk nie przeszkodzi w przeżyciu przygody! ;)




Na zamku w Ogrodzieńcu byłem już parę razy, jest bardzo efektowny i rozwija się wokół niego turystyczna infrastruktura. Oprócz całego "średniowiecznego" jarmarku jest tam park miniatur, gdzie w szczegółowy sposób zostały przedstawione miniatury wszystkich zamków (orlich gniazd) znajdujących się w Jurze, jest park linowy, tor dla quadów, a kilometr dalej znajduje się (widoczny z najwyższej wieży zamku w Ogrodzieńcu) Gród na Górze Birów (skansen). Sam zamek w Ogrodzieńcu wzbogacają wystawy militariów, muzeum narzędzi tortur,czy też scena ustawiona na zamkowej zieleni, gdzie odbywają się pokazy średniowiecznego tańca i szermierki. Ci co pożądają średniowiecznego klimatu, a ich zasobność portfela nie jest ograniczona, mogą napełnić brzuchy w średniowiecznej restauracji mieszczącej się w piwnicach zamku. My pochodziliśmy tylko po zamkowych murach, urządzając kaleczne sesje zdjęciowe, a później rozkoszowaliśmy się własnoręcznie przyżądzoną "bułą" oglądając rycerskie pokazy.

1. RYCERSKIE POKAZY


2. PRZED BRAMĄ (na zamku kręcono "Zemstę" z Romanem Polańskim)

3. NA DZIEDZIŃCU



4. PARK MINIATUR (zdjęcie zrobione z najwyższej baszty na największym ZOOMie)
Ogrodzieniec to była nasza ostatnia stacja tego dnia, ale właśnie w trakcie rycerskich pokazów znowu zaczęło padać. Było już przed 18, a trzeba było znaleźć nocleg, obojętnie jaki, pomimo przemoczenia byliśmy gotowi nawet na namiot. Zapukaliśmy do kilku drzwi, ale na jedną noc mało kto przyjmuje (w dodatku że po nas sporo trzeba było by sprzątać, a na pewno wycierać podłogę). W końcu JEST! Jeden poczciwy gospodarz zgodził się nas wziąć pod dach, w dodatku całkiem godziwy i jak się okazało, najlepszy nocleg na naszej trasie. Prysznic, kuchnia, grzejniczek, a w dodatku TV!!! Pełen wypas ;) Do późna oglądałem kabarety leniwie sącząc piwko. Starałem się przeciągnąć tą noc, bo wiedziałem, że rano trzeba ruszyć w bój bez względu na to, jaka będzie pogoda...

5. EWELINA KIPKA VS ZJEBANA POGODA

środa, 29 maja 2013

Szlak Orlich Gniazd - RELACJA część 2




Pobudka około 8 rano. Poranek do najcieplejszych nie należy, w dodatku słychać jak wiatr złowróżbnie ślizga się po tropiku. Rozchyliłem niepewnie płachtę wejściową i zobaczyłem, że dzień będzie wietrzny i bury, i nie uda nam się aktywnie opalić... ale choćby nawet grad z nieba leciał, to wstać trzeba.

Pozakładaliśmy na siebie wszystkie warstwy termoizolacyjne i zwinęliśmy nasz "wigwam". Później nieśpieszne śniadanie. Wszyscy byliśmy jacyś tacy bez życia. Ledwo woda zagotowała się na turystycznej kuchence, z burych obłoków zeszła ulewa ;( No to pięknie. Dziewczyny mówią: "poczekajmy aż przestanie" - no to czekamy, a czas ucieka... Wiem, że swoje musimy dzisiaj przejechać i długo czekać nie możemy,



Póki co siedzimy i patrzymy jak cały jurajski świat tonie w deszczu. Takie siedzenie pod altaną kiedy zimno, pada i wieje trochę nas wyziębiło, wiec jeszcze na moment chcieliśmy schronić się w miejscowym bufecie i wypić go gorącej kawie na rozgrzanie. Już żadne z Nas nie miało nadziei, że w ogóle przestanie dzisiaj padać, więc kiedy tylko ulewa zelżała, załadowaliśmy dobytek na rowery i jazda!

Nie ujechaliśmy chyba nawet kilometra kiedy wszyscy solidarnie byliśmy przemoczeni do ostatniej suchej nitki. Największy problem pojawił się z sakwami dziewczyn - nie były nieprzemakalne, więc automatycznie cała ich zawartość zaczęła przesiąkać. Jedynym ratunkiem okazały się zwykłe worki foliowe, ale trochę za późno na to wpadliśmy...

Z racji, że byliśmy w plecy z czasem i drogą, a humory były raczej średnie, pod Zamkiem na Pieskowej Skale zrobiliśmy tylko pamiątkowe foto (nie mieliśmy ochoty brać się za zwiedzanie gonieni presją czasu).
Dalej jedziemy asfaltową drogą w stronę Olkusza, tam małe zakupy, chwila przerwy i wjeżdżamy na właściwy czerwony szlak rowerowy (do tej pory jechaliśmy za szlakiem pieszym, ponieważ rowerowy omija Ojcowski Park Narodowy). Przed nami kolejne orle gniazdo - Rabsztyn.



Cały czas pada, wody mamy już po dziurki w nosie. Wprowadzenie objuczonych rowerów na wzgórze na którym znajdują się ruiny, okazało się nie lada sztuką. Same ruiny, prawdopodobnie z powodu złej pogody, były tego dnia zamknięte. Jak na złość! Mieliśmy kolejny zamek ominąć tak po prostu bez zwiedzania? Odezwała się we mnie ułańska fantazja ;) Pomimo ogromnego (trudnego do pominięcia) zakazu jurajskiej grupy GOPR, zacząłem wspinać się po wapiennych skałach na mury, okazało się, że ze skał można fragment przejść na najwyższą basztę zamku, ale dziewczyny nie chciały podjąć ryzyka. Znalazłem inne rozwiązanie, choć w realizacji wyglądało dość komicznie ;) Wspiąłem się na najniższy fragment muru (ok. 2m) i zacząłem wciągać dziewczyny do góry. Tak, tak... włamaliśmy się! Co sobie o Nas Ślązakach teraz pomyślą? Nie trzeba było długo czekać, aż inni turyści pójdą w nasze ślady, i za chwilę po zamkowych ruinach spacerowała spora grupa turystów.









Kilka pamiątkowych fotek (dowodów zbrodni) zdobycie wierzchołka zamku i spadamy ;)
Deszcz jeszcze przybrał na sile, a przeprawa przez las, sprawiła, że hamulce zabłociły się i przestały spełniać swoją funkcję.
Dojechaliśmy do kościoła w Jaroszowcu (pw. NMP Wspomożenia wiernych). Staliśmy przed wejściem głównym i zastanawialiśmy się na co jeszcze dzisiaj mamy siły. Kilka spojrzeń na mapę, posilenie się "suchą kromą" (z powodu braku masła zrobiliśmy na drogę Baaardzo suchy prowiant, który rósł w ustach i stawał w gardle :)). W końcu decyzja zapadła i była ona stanowcza - musimy dojechać tylko do Bydlina i tam poszukać noclegu, najlepiej takiego, gdzie będzie można w jakiś sposób szybko wysuszyć cały przemoknięty bagaż.



Wjechaliśmy na drogę główną, już chyba do końca tej trasy nikt się do nikogo nie odzywał i jechaliśmy w dość sporych odstępach. Dalsza droga była bez przygód, nuda, cały czas tylko pada i pada, koła roweru bryzgają na mnie błotem - wszystko już mi jedno, Bydlin już niedaleko...

Dojechaliśmy. Z daleka widziałem tabliczkę z nazwą wsi. Teraz jakaś agroturystyka, namiot dzisiaj odpada bo leżąc w mokrych ubraniach, w mokrych śpiworach załatwimy się na amen. Ku naszemu zdziwieniu nigdzie przy głównej drodze nie ma jakiejkolwiek agroturystyki, nikt nie oferuje noclegów! Czyży turyści omijali to miejsce?

Jednak udało nam się znaleźć nocleg w nienajgorszych warunkach. Bydlin zaoferował nam gościnę w pawilonie sportowym LKS Legion. Pokoje pachniały PRL-m, ale co tam skoro jest łazienka, ciepła woda, i również PRL-owski grzejniczek, który dzielnie pracował przez całą noc.
Niemal od razu po całym pokoju porozkładaliśmy przemoczone rzeczy, na grzejniku urosła istna piramida ubrań, nad którą cały czas trzymaliśmy kontrolę. Nastawialiśmy budziki na "warty", co dwie godziny jedno z nas wstawało, aby zdjąć wysuszone rzeczy i założyć mokre. Ja miałem ten plus, że mokre miałem tylko ubrania w których jechałem. Jako, że zamiast sakw, miałem 45 l plecak z porządnym deuterowskim raincoverem, zawartość mojego plecaka była sucha, toteż kiedy dziewczyny suszyły swoje ciuchy, do ubrania porozdawałem im swoje.




Dzień był męczący, szybko położyliśmy się spać, ale przez całą noc słyszeliśmy tylko uderzenia kropel deszczu o szyby i blaszany parapet. Ten niepokój i obawa, że jutro wcale nie będzie lepiej...