Już dwa tygodnie jak zakończyła się ta nasza fortunna/niefortunna rowerowa wycieczka po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Z pewnością wyprawa wiele nas nauczyła i dała sporo do myślenia. Każdy z Naszej Wspaniałej Trójki miał swój kryzys na trasie. Jedni wcześniej, drudzy pózniej. Teraz mogę przyznać szczerze, że nie wierzyłem, że uda nam się pokonać tą wymagającą ale jakże piękną (przy pogodzie) trasę... I po części miałem rację...
DZIEŃ 1
Jest godzina 03:00 w nocy, dzwoni budzik, piję szybką kawę, ładuję 40 litrowy plecak na ramiona i schodzę do piwnicy. Rower strasznie "zgrzypi". Co prawda przeszedł gruntowny remont na początku marca, ale serwisant i tak nie obiecywał cudów, z tego co mówił to suport mógł się posypać w każdej chwili. Wiedziałem więc na co się pisze, i że prawdopodobnie poniosę konsekwencje mojej decyzji. Jadę na starym, stalowym auchanowskim góralu licząc się z tym, że to będzie jego ostatnia droga.
Po 20 minutach pedałowania dotarłem na Wirek Padarewskiego (Ruda Śląska). To miejsce naszego spotkania, tutaj mamy rozpocząc tą mordęgę. Chociaż strasznie wieje, jest ciemno, a całe miasto jeszcze słodko śpi, nikt nie zrezygnował i wszyscy stawili się na określoną godzinę, choć nastroje do szczególnie bojowych nie należały.
No to na drapiące gardło jeszcze eukaliptusowy cukierek, pamiątkowe foto i możemy ruszać w kierunku Chorzowa, skąd pociąg zabierze nas do Katowic.
Po 10 minutach pierwsza górka "koło Kauflandu" :)) "Rezygnujemy!", "Ja nie dam rady", "To Wy jedźcie ja tu poczekam" - stęki, jęki i chociaż mówione przez żart, to każde z nas naprawdę zaczęło się zastanawiać czy damy radę.
Wjechaliśmy do uśpionego Chorzowa i zaczęło robić się jasno. Pociagi oczywiscie kursują jak w dni wolne, więc trochę posiedzimy na obskórnym dworcu. Po kilku bułkach (pierwszym posiłku tego dnia) pociag podjechał - wtoczył się leniwie ciągnąc kilkanaście wagonów z przedziałami pełnymi ciszy i spokoju.
Oczywiście było by zbyt pięknie... pomimo tego, że uprzejma pani w dworcowej kasie poinformowała nas, że pociąg umożliwia przewóz rowerów i odjeżdża z peronu 1-go, to w rzeczywistości pociąg ani nie posiadał żadnego większego przedziału na przewóz jednośladów, więc stłoczyliśmy 3 rowery w wąskim przedsionku między przedziałami, ani nie odjeżdżał z peronu 1-go tylko z 2-go, co wiązało się z tym, że jako "murzyn" tej wyprawy musiałem w ułamku sekundy wszystkie trzy rowery przenieść po schodach na dół, a potem do góry na właściwy peron. Forma była... Siła też ;)
Na szczęście do Katowic było 5 minut więc długo nie musieliśmy siedzieć stłoczeni jak sardynki. Teraz z Katowic do Krakowa, żeby tam wskoczyć już na właściwy szlak, ale znowu przychodzi nam czekać...
...ale tym razem czeka się przyjemniej - stołujemy się w dworcowym McDonaldzie usprawiedliwiając się, że przez najbliższe dni i tak spalimy całą masę kalorii.
Pociąg relacji Katowice - Kraków pełen był rowerowych pasjonatów. Wszyscy ruszali w Jurę na majowy weekend. W ostatnim przedziale (przeznaczonym na przewóz rowerów) można było urządzic istny przegląd firm rowerowych i najnowszego osprzętu: Scott, Merida, Kross no i nasze trzy "heble" ;) Już na początku - nim koduktor zagwizdał na odjazd - musieliśmy zbiorowo dokonać pewnych logistycznych usprawnień, bo jedni wysiadają wcześniej i mogą nie zdążyć odgrzebać swojego roweru spod całej sterty powywracanych na siebie. Koniec końców rowery zostały ustawione według kolejności wysiadania pasażerów - nasze na samym końcu, wysiadamy dopiero na stacji Kraków Łobzów.
Jesteśmy w Krakowie. Pogoda w dalszym ciagu ponura, ale Nam po podróży pociągiem zrobiło się jakoś weselej. Opuściły Nas obawy, w końcu co będzie to będzie, damy radę!
Nie wiem dlaczego liczyliśmy, że już na dworcu napotkamy na jakieś ślady szlaku, w ruch poszła mapa i... już na wstępie trochę się pogubiliśmy - Park Krowoderski był, przejazd kolejowy był, ulica i osiedle Łokietka były... ale skąd mogliśmy wiedzieć, że ta ulica ciągnie się w nieskończoność i pojechaliśmy w przeciwną strone? Uświadomił nas pewien elegancki jegomość, który chciał nas od razu poprowadzić przez drogę szybkiego ruchu prosto do Olkusza ;) Grunt, że uświadomiliśmy sobie błąd i zawróciliśmy. Doszliśmy również do wniosku, że na turystycznych mapach przydały by się też nazwy ulic, bo znacznie ułatwiło by to poruszanie się po mieście. Nim jednak bezczelnie wjechalismy na czerwony szlak coś trzasnęło! Przeraźliwy odgłos rozpruwanego materiału! Pierwsza para spodni jednej z uczestniczek zakończyła swoją przygodę ;) Tak, na rowery to jednak najlepsza jest lycra. Spodnie czeka wizyta u krawca, a my jedziemy dalej, w doskonałych chumorach bo oczywiście ową osobę musieliśmy godnie wyszydzić i trochę śmiechu z tego było ;)
Długi kawałek jechaliśmy asfaltówką trzymając się zasady (która w trakcie tej wyprawy okazała się byc złotą), że nie ma co na upartego szukać czerwonych znaczków szlaku, tylko kierować się od razu na miasto czy atrakcję, bo przeważnie tam znajdują się skrzyżowania szlaków, i bogato uposażone w informacje tabliczki. Zaraz jak podjęliśmy decyzję pojawiła się pierwsza tabliczka, tylko że ze szlakiem żółtym prowadzącym do Fortu "Pękowice". Nasz czerwony szlak również biegnie przez ten fort, więc śmiało wjeżdżamy na szlak żółty, który doprowadzi nas do celu. Nim jednak nas doprowadził, to WPROWADZIŁ nas w najprawdziwsze pole. Jechać rowerem ledwo się dało. Jakieś chaszcze, rzeczne koryta... to na pewno nie był szlak rowerowy. Tym sposobem doprowadziliśmy "maszyny" do kolejnej asfaltówki, gdzie już za zakrętem zobaczyliśmy pierwszy na naszej trasie czerwony znak Szlaku Orlich Gniazd. "Panie i Panowie jesteśmy we właściwym miejscu!" Teraz wydawało nam się, że już tylko wystarczy podążać na czerwonymi kreseczkami i w ten sposób dojedziemy do celu - jakie to było naiwne myślenie...



Pokonaliśmy parę górek i kilka zjazdów, potem zdaliśmy sobie sprawę, że od paru ładnych godzin nie robiliśmy żadnej przerwy. Pomimo majowego weekendu znaleźliśmy pewien uroczy otwarty sklepik, z krzesełkami przed wejściem i widokiem na stary, drewniany kościół. Kupiliśmy lody - które uległy natychmiastowej konsumpcji - no i zapas piwka dla "murzyna" na wypadek gdyby po drodze, czy w miejscu docelowym, nie było tego szlachetnego napitku.

Teraz przed nami Ojcowski Park Narodowy. Zaczął się las - gęsty i pachnący świeżością. Mijało nas coraz więcej rowerzystów - przecież nie tylko my chcemy zaliczyć najatrakcyjniejszy polski szlak. Później to my zaczęliśmy mijać coraz więcej, coraz atrakcyjniejszych, coraz bardziej majestatycznych wapiennych skał. Właśnie te wapienne skały to ostoja Jury i jej znak rozpoznawczy. Przed Ojcowem na szlaku roiło się od turystów, zważajac na brak dobrej pogody, trochę nas to dziwiło, ale jak się później okazało, przy zamku w Ojcowie turystów było jeszcze więcej. Jak widać Nas Polaków nic od turystyki nie powstrzyma! ;)





Jako, że każdy z naszej trójki był już w owianej legendą Grocie Łokietka, zdecydowaliśmy, że zwiedzimy nieco dalej położoną Jakinię Ciemną. Trochę speleologi uatrakcyjni naszą wycieczkę, a nogom choć na chwilę pozwoli odpocząć. Wejście do Jaskini Ciemnej znajduje się na wzgórzu, na które szybko należało się wspinać, bo lada moment miała wyruszyć nasza grupa z przewodnikiem, a następna dopiero za godzinę - szkoda czasu. Spięliśmy pośladki i udało się zdążyć przej otwarciem bramy prowadzącej do wnętrza jaskini. Sama Jaskinia nie była ani wielka ani majestatyczna jak choćby Jaskinia Lodowa na Słowacji, ale za to zwisające "makarony", "wiry sufitowe" i najmniejsze nietoperze w Europie robiły wrażenie ;)
(ciekawskim polecam
http://www.ciemna.ojcow.pl/)
Zwiedzanie się skończyło, i trzeba było ruszać dalej. Nie zostało nam juz wiele do przejechania na ten dzień, ale jeszcze kawałek trzeba było przejechać nim znowu zrobi się ciemno. Następny przystanek - Zamek w Ojcowie. Pierwsze Orle Gniazdo na trasie. Na terenie ruin zorganizowano jedną czy dwie wystawy z makietammi zamku i jego historią, ale po za tym, można było jedynie usiąść na ławeczce i patrząc na sypiące się mury niegdyś świetnego zamku, pokontemplować nad sensem życia, jego kruchością i przemijającym czasem - "Co zobaczymy i przeżyjemy to Nasze!". Zgodnie z legendą zamek został wzniesiony przez Kazimierza Wielkiego, który na pamiątkę walki o tron krakowski swojego ojca Władysława Łokietka, który znajdywał schronienie w okolicznych jaskiniach, nazwał go pierwotnie Ociec u Skały. Nazwa z czasem przekształciła się w Ojców (
http://pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_w_Ojcowie).

Skoro odpoczęliśmy podczas przechadzki po zamku, możemy ruszać na ostatni etap, którym jest pokonanie drogi do odnowionego Zamku na Pieskowej Skale i słynnej Maczugi Herkulesa. Po drodze jeszcze osobliwa Kapliczka "Na Wodzie" św. Józefa Robotnika wzniesiona nad dwoma brzegami potoku Prądnik - jeśli wierzyć legendzie to podobno kapliczka została tak wybudowana, aby ominąć cesarski zakaz budowania na ziemi ojcowskiej.
Stąd już kawałek. Kilka zakrętów i już widać czubek wieży Zamku na Pieskowej Skale. Później wyjeżdżamy na prosty odcinek drogi i już widzimy zamek w całej okazałości wraz z maczugą Herkulesa, która sterczy niczym strażnik budząc pewne dwuznaczne sojarzenia ;P
Wspólnie zadecydowaliśmy, że jedyne co nas teraz interesuje to odpoczynek, coś ciepłego na ząb i w końcu sen. Niech tyłek też odpocznie od siodełka, a barki od plecaka. Zamek będziemy zwiedzać jutro rano... przecież nie ucieknie...
Noclegu nie mieliśmy zarezerwowanego, za to cały czas wiozłem ze sobą trzyosobowy namiot Fjorda Nansena z obszernym przedsionkiem (niby na rowery, ale jeżeli byśmy je tam wstawili to wychodząc w nocy z sypialni ktoś mógłby się zabić). Należało jedynie znaleźć odpowiednie miejsce do biwakowania. Nie szukaliśmy długo - jeden z plakatów pod wzgórzem zamkowym informował o znajdującej się w pobliżu Agroturystyce (
Agroturystyka Glanowscy Ojców) z całkiem konkretnie zagospodarowanym polem namiotowym (łazienka, prysznic płatny, i bufet z frytkami =D). Już nam się mordy uśmiechały na myśl, że już niedługo zasłużony odpoczynek, ale szlak postanowił jeszcze sprawdzić czy aby napewno się nadajemy aby zasłużyć na miano zdobywców. Przed nami urosła długie i strome wzniesienie, które zdawało się nie mieć końca. Ostre i agresywne pedałowanie dało się trzymać zaledwie przez chwilę, bo potem nogi puchły. Solidarnie wszyscy zeszliśmy z rowerów objuczonych sakwami i innym bagażem, i zaczęliśmy prowadzić nasze rowery niczym wielbłądy przez pustynię, zachowując między sobą odstępy na kilkadziesiąt metrów. To był chyba najtrudniejszy moment w całym tym dniu, i gdyby nie był ostatni, to mógłby w nas podłamać ducha. Z tego jak później rozmawialiśmy wyszło, że właśnie to strome podejście było tym kryzysowym momentem dla Eweliny, chociaż nie dała tego po sobie poznać. Teraz to już tylko kolacja, rozbić namiot i kłaść się spać. Kiedy wszyscy już ułożyli się w śpiworach, namiot długo jeszcze huczał od śmiechów i dyskusji. W sumie tego dnia zrobiliśmy około 40 km. Cel na dzień następny? Byle by tylko dojechać do Bydlina...


